1. Wybrzeże nowoczesnej części Cartagna de Indias, zrobiło na nas miłe wrażenie.
Byliśmy bardzo niewyspani i jakoś nierealnie wyglądało to wybrzeże. Nowoczesne drapacze chmur tuż nad taflą wody z pewnością nas zaskoczyły. Pojechaliśmy do centrum. Już od pierwszego momentu gdy przejeżdżaliśmy przez miasto czułam się jakbyśmy byli w innym kraju. Kultura jazdy znacznie straciła na jakości, bezustanny dźwięk klaksonów, kierowcy nie ułatwiali nam włączania się w ruch na wielkich alejach...
2. Cartagena de Indias założona przez Hiszpanów w 1533 roku była jednym z najważniejszych portów obu Ameryk. Jako, że stała się głównym celem inwazji piratów, Cartagena stała się miastem-fortem. Fortyfikacje to główna atrakcja turystyczna regionu. Mieszkańcy Cartageny to ludność wymieszana, choć dość podzielona w tej kwestii. Można by powiedzieć, że czarni i biali chodzą innymi ścieżkami. Co ciekawe mieszkańcy tego miasta świętują niepodległość tego samego dnia co my - 11 listopada 1811 roku Cartagena zadeklarowała niepodległość od Korony Hiszpańskiej - tyle że skubańcy świętują aż 4 dni!
3.
4. Miasto jest piękne.
5.
6.
7. Trochę się rozczarowaliśmy szukając śniadania. Nie znaleźliśmy świeżego pieczywa, pysznego chleba serowego czy buńuelos. Wszędzie tylko smażone, ociekające tłuszczem empanady nadziewane mięsem i drogie soki. Do tego ludzie okazali się o wiele mniej sympatyczni. Serio czułam się jak w zupełnie innym kraju.
8. "Na rowerze trzeba jeździć, na rowerze!"
9.
Pomimo, że Cartagena ładna i ciekawa postanowiliśmy, że nie zostajemy na noc w mieście. Marzyliśmy o kempingu na plaży. Pomimo niewyspania mięliśmy ochotę jechać dalej. Wyjeżdżając z miasta jechaliśmy wzdłuż plaży. Po prawej mięliśmy budynki a po lewej morze, już nie takie spokojne jak na pierwszym zdjęciu. Wyjechaliśmy za miasto mając nadzieję że napotkamy plaże łatwo dostępne i ustronne. Niestety. Okazało się że za miastem większość terenów to namorzyny a plaża otoczona była wysuszoną ciernistą roślinnością. Do tego niesamowicie silny wiatr i bynajmniej nie w plecy. Wiało tak silnie, że poruszaliśmy się z trudem. Jechaliśmy i jechaliśmy a piękne rajskie karaibskie plaże nie pojawiały się, hehe. W końcu nadszedł wieczór, rozbiliśmy namiot na terenie nowo powstającego hotelu. Mięliśmy widok na morze choć plaża to była prawdziwa masakra. Masa śmieci, jakiś starych szmat gałęzi na namokniętym ciemnym piasku. Żal mi się zrobiło jak sobie pomyślałam jak zasyfiliśmy naszą planetę no ale nic. Spaliśmy w namiocie słuchając szumu morskich fal, a rodzina stróżująca przy hotelu udostępniła nam bieżącą wodę i poczęstowała jedzeniem :)
10. Następnego dnia jechaliśmy przez pustynny busz. Wiało niemiłosiernie, było sucho. Po drodze mijaliśmy jedynie pojedyncze osoby, widać że żyjące w skrajnej biedzie w bardzo trudnych warunkach. Susza w tym roku dotknęła cały kontynent, w wielu miejscach w Kolumbii woda jest racjonowana nawet w dużych miastach. Tu na Karaibach widać że nie da się uprawiać nawet bananów. Zatrzymaliśmy się w jednej z przydrożnych wiosek aby kupić jakieś owoce. Ostatecznie nie kupiliśmy bo były w strasznym stanie, widać że leżały na straganach sporo czasu. Gdy byłam w sklepie i widziałam jak ludzie kupują np jednego pomidora zrozumiałam że rzadko kogo tam stać na owoce czy inne luksusy.
11. To co widzicie na poniższym zdjęciu jest bardzo ciekawym zjawiskiem. To wulkan El Totumo o zaledwie 15 metrach wysokości, położony na poziomie morza. Co ciekawe wulkan w swoim wnętrzu ma ciepłe błotko w którym można zażyć zdrowotnej kąpieli. Jest to bardzo popularna atrakcja turystyczna w regionie. My nie zażyliśmy kąpieli. Czemu? Wyobraźcie sobie, że dojeżdżacie w takie miejsce, a przy wulkanie wysiaduje masa miejscowych, którzy nie mają nic innego do roboty jak tylko czekać na turystów. Gdy dojechaliśmy akurat nie było ani jednego białasa, tylko my. Ludzie patrzą na każdy Twój ruch. Więc jakoś nie mięliśmy ochoty wbijać się w kostiumy kąpielowe i paradować tam niczym na tacy. Coraz trudniej jest mi znieść turystyczne miejsca, gdzie ludzie traktują się na wzajem okropnie... Niby przyjeżdżasz aby się dobrze bawić, zobaczyć coś ciekawego, pięknego czy nowego, a w rzeczywistości znosisz innych turystów, których zachowanie nie do końca Ci odpowiada, bądź lokalnych, którzy traktują Cię jak dojną krowę. Brak jakiejkolwiek zdrowej, ludzkiej interakcji. Zanim dotarliśmy do tego miejsca wieśniacy nas szczerze pozdrawiali i przyglądali się nam z zaciekawieniem. Gdy dojechaliśmy do wulkanu nagle staliśmy się bogatymi gringos co z nikim nie chcą gadać.
Jedziemy dalej pod wiatr. Pomimo, że mięlibyśmy ochotę zatrzymać się gdzieś w jakiejś maleńkiej wioseczce, to nie znajdujemy dogodnego miejsca, ostatecznie dojeżdżamy do Puerto Colombia już po zmierzchu, gdzie goszczą nas sympatyczni Strażacy. W drodze było nam ciężko uzyskać nawet wodę. Mijaliśmy tylko pilnie strzeżone zamknięte dzielnice rezydenckie. Wyglądały niewiarygodnie.. białe nowoczesne budynki z szklanymi balkonami otoczone suchym buszem pasterzami kóz i obładowanymi osiołkami. Po ulicach śmigały dobre nowe samochody, ewentualnie motory. Ogromna dysproporcja między klasami społecznymi. W pewnym momencie zauważyłam na asfalcie ogromną iguanę. Widziałam, że coś z nią nie tak ale była żywa i do tego nieźle żywotna. Odstawiłam rower z intencją przejścia na drugą stronę jezdni i ułatwieniu iguanie opuszczenie tego śmiertelnie niebezpiecznego dla niej miejsca. Dodam że iguana to gatunek chroniony. Nie zdążyłam dojść... przede mną śmignął biały sportowy wóz i przejechał iguanie po ogonie...:( Podeszłam do zwierzaka w sumie nadal trzymał się dobrze... tyle, że leciała mu krew z nozdrzy. Wzięłam patyk i chciałam iguanę odsunąć na brzeg drogi ale skubana cisnęła w przeciwnym kierunku i w pewnym momencie wybiegła na sam środek drogi i tam się zatrzymała - myślałam że raczej ją dobiję niż uratuję. Zatrzymał się motocyklista. Pan widział moje zmagania i zręcznie złapał wielką iguanę i wyniósł ją w krzaki :)
Następnego dnia dojechaliśmy do Baranquilla to czwarte co do wielkości miasto Kolumbii, ale na pewno najbrzydsze, hehe. Baranquilla to jeden z najważniejszych portów w kraju, miasto jest niesamowicie brudne i praktycznie nie ma centrum. Co ciekawe w Baranquilla świętuje się największy Karnawał w całej Kolumbii i jeden z najchętniej odwiedzanych na całym świecie zaraz po Rio, Venecji i Oruro (Boliwia).
12. Miasto jest tak brzydkie, że jedynie przez nie przejechaliśmy by bez większego sentymentu ruszyć dalej.
Zrobiliśmy zdjęcie jedynie przy napisie.
Jechaliśmy dalej wzdłuż karaibskiego wybrzeża. Powoli robiło się coraz zieleniej i ciekawiej. Z Baranquilla do Santa Marta jechaliśmy przez kilkadziesiąt kilometrów pomiędzy namorzynami. Od czasu do czasu pojawiał się kawałek plaży
13. Wiało jak diabli.
14.
Z kilometra na kilometr płaska jak stół wietrzna trasa zaczęła się delikatnie fałdować, krajobraz zmieniał się na górski, gdy ostatecznie na horyzoncie ujrzeliśmy majestatyczny masyw górski Sierra Nevada de Santa Marta. Santa Marta jest najwyższym przybrzeżnym masywem górskim świata z najwyższym szczytem Cristobal Colon o wysokości 5775 m n.p. m. Co ciekawe góry zamieszkane są przez narodowości rdzenne takie jak Kogui, Arhuaco, wiwas czy kankuamos. Indianie Kogui w czasach konkwisty przenieśli się w wyższe partie gór i utrzymali swą kulturę prawie nietknięta przez naszą. W górach odnaleziono ruiny o znacznej powierzchni to tzw Ciudad Perdida czyli Zaginione Miasto.
16. Na placu głównym możemy przeczytać, że Santa Marta to najstarsze miasto kolonialne w Ameryce Południowej ale szczerze mówiąc nie wiem czy tak jest w rzeczywistości.
Ostatecznie późno wieczorem znaleźliśmy nocleg w tanim hostelu. Następnego dnia zdobywaliśmy informacje o regionie zastanawiając się co ciekawego możemy zobaczyć. Wizyta w Zaginionym Mieście nie wchodziła w grę. Trzeba było dysponować sprzętem - minimum plecaki oraz gotówką niezbędną do opłacenia przewodników. Droga podobno jest niebezpieczna. Mogliśmy też odwiedzić Park Narodowy Tayrona będący siedzibą Kogui, z rajskimi Karaibskimi plażami i ...pięciogwiazdkowymi hotelami, również okazało się bardzo drogo! Z Parku Narodowego zrobiono park rozrywki 50 zł za wstęp plus obowiązkowo płatny nocleg. zakaz wnoszenia pokarmów i butelek z wodą.... Niby żeby nie zaśmiecać... Niestety też musieliśmy zrezygnować.
No nic następnego dnia pojechaliśmy na najbliższą niepłatną plażę. Taganga była nam wielokrotnie polecana, a na naszej mapie National Geografic zaznaczona jako ciekawa do zobaczenia. A więc w końcu! Dojeżdżamy na plażę, wbijamy się z rowerami parkujemy w cieniu hotelu.
17. Widok na plażę Taganga.
Pływamy sobie w spokojnej ciepłej wodzie, miejscowość bardzo turystyczna ale jakoś nam to nie przeszkadza gdyż nie ma zbyt wielu ludzi. Zbliża się pora obiadowa i jako że wszystko drogie gotujemy na plaży :) Znaleźliśmy kawałek cienia i zadowoleni z siebie odpoczywamy. W pewnym momencie nasz błogi upragniony relaks przerywa pan przy którego płcie na plaży zaparkowaliśmy rowery.
18. Iguana
19. Gotujemy na plaży.
- Spokojnie zjemy i idziemy. Ale nie przeskoczyliśmy żadnego płotu, nie wiedzieliśmy, że teren prywatny więc mógłby pan tak spokojniej - stanowczo odparł Ruben.
- Wynosić mi się stąd bo policję zawołam!!! - najwyraźniej uniósł się dziad.
- Ejjj spokojnie. My z przyjemnością pogadamy z policją, nie robimy nic nielegalnego - Rubena już też nosiło.
- Zawołam koleżków i zrobią z wami porządek!
- Ooo zaczyna Pan nas szantażować i straszyć bo jemy spaghetti na plaży? To może my pójdziemy na policję?Pan ewidentnie szukał zaczepki i był już mocno rozbestwiony. W mgnienia oku chwycił za nasz nóż, którym kroiliśmy cebulę, a który zostawiliśmy na piasku. - To jest nielegalne! To jest zabronione!
Gdy to zobaczyliśmy, otrzeźwieliśmy w sekundę. Nie wiedzieliśmy co koleś zrobi. Na szczęście podeszło kilku chłopaków, którzy go dobrze znali i go uspokoili. Ufff co za zgrzyt. Pierwsza taka sytuacja w przeciągu całej podróży.
Po wizycie na plaży byliśmy przekonani, że spanie w namiocie na dziko odpada. Widać było, że ludzie nie byli godni zaufania a my przykuwaliśmy uwagę. Poszliśmy do hamako-hostelu, gdzie można było wynająć hamak za około 6 zł/noc lub postawić namiot w tej samej cenie. Towarzystwo okazało się sympatyczne i spędziliśmy udany wieczór. Jednak pomimo iż plaża i okolica była ładna atmosfera w miejscowości była beznadziejna. Skoro świt byliśmy już w trasie.
20. Taganga wieczorem
21. Taganga zanim stała się destynacją turystyczną była portem rybackim - w sumie nadal nim jest ;)
22. Taganga jedną przecznicę od bulwaru.
23. Spadamy, od takich miejsc lepiej trzymać się z daleka. Szkoda.
24. Mijając Park Tayrona, spotkaliśmy parę rowerzystów z Bogoty http://checkingpoints.tk/) którzy niedawno rozpoczęli podróż... I już mają pasażera na gapę :)
Mijając wytworne kurorty turystyczne, oraz skromne domki lokalnych ludzi dojechaliśmy do plaży Buritaca. Według nowo poznanych rowerzystów podobno super-plaża. Gdy dojechaliśmy na miejsce myślałam, że śnię. Masa autobusów, tłumy ludzi, wszyscy nagabywali nas na rybę w swojej restauracji. Miejsce ładne rzeka uchodziła spokojnym nurtem do mocno rozhuśtanego morza.
25. Niby ładnie ale były tam po prostu tłumy, masa śmieci na plaży. Siadłam zmęczona i zrezygnowana. Chciałam jechać dalej. Dodam, że w wielu miejscach po drodze zwyczajnie nie dało się zjechać na plażę a jeśli był łatwy dostęp stał tam już jakiś hotel. Dlatego musieliśmy wjeżdżać na plaże dostępne, do których prowadziła droga. Gdy tak siedzieliśmy i się namyślaliśmy co dalej podszedł do nas hipis w białym wdzianiu podobnym do tego, które noszą Indianie Kogui. Zapytał czy szukamy miejsca na kemping. Zaproponował nocleg u siebie w domu. Ochoczo się zgodziliśmy. Miguel okazał się ciekawym typem. Mieszkał w okolicy od 20 lat (pochodzi z Bogoty) i wielokrotnie odwiedzał w górach Kogui i Arhuaco. Wiedział sporo o ich kulturze i chętnie dzielił się z nami informacjami.
26. Dom Miguela
27. Miguel zostawił pracę w zawodzie w Bogocie i osiedlił się na wybrzeżu. Nauczył się tkactwa i sam tworzy tkaniny z których szyje ubrania.
Miguel zabrał nas na plażę. Okazało się, że turyści na plaży zwijają się po południu i w miasteczku zostają tylko lokalni mieszkańcy. Ponadto turyści prawie cały dzień spędzają nad rzeką i wystarczy przejść się 300 metrów brzegiem oceanu i nie spotka się prawie nikogo! Plaża okazała się piękna.
28. Ocean i góry!
29.
30. <3 <3 <3
31.
32.
33. Sto procent szczęścia.
Kogui
Miguel opowiedział nam trochę o narodowości Kogui.
Kogui żyją w zgodzie z naturą i są bardzo pracowici, uprawiają swoją żywność. Według nich Bóg to matka, kobieta gdyż kobieta tworzy, daje życie natomiast mężczyzna jest destruktywny. Kogui nominują siebie jako Starszych Braci, pierwszych czy pierworodnych, pochodzących bezpośrednio od Matki Ziemi. Co ciekawe uważają nas za młodszych marnotrawnych braci, którzy powrócili zza morza i teraz prowadzą do zniszczenia Matki Ziemi. Ich zachowanie jest dość dziwne, można by rzec aroganckie, twierdzą oni, że już wszystko wiedzą i że już niczego nie muszą więcej się uczyć od nas - w końcu to oni są na Ziemi dłużej. Zarówno mężczyźni jak i kobiety zajmują się dzierganiem toreb, choć jest to głównie zadanie kobiet. Dzierganie stanowi nie tyle zajęcie lukratywne co jest częścią filozofii i pojmowania świata. To metafora stworzenia świata, gdy myśli się materializują. W tym czasie mężczyźni żują liście koki, rozmawiają o świecie, o przyszłości planety, o tym jak nas nauczyć szacunku do Ziemi. Mężczyźni i kobiety śpią osobno, spotykają się tylko na seks. Co ciekawe po ślubie młodych czternastolatków to chłopak zamieszkuje z rodziną panny młodej. Kogui są najbardziej religijni spośród wszystkich narodowości gór Santa Marta. Zarówno Kogui i Arhuaco (o których nie wiem nic) spotykają się cyklicznie na wiecach, na których omawiają swoje sprawy organizacyjne, zarządowe itp.
Z pewnością można by napisać dużo więcej o tych ludziach ale niestety nie mam aż takiej wiedzy. Jestem przekonana o wyjątkowości tej kultury i jestem ciekawa ich mądrości. Bardzo mi było przykro widzieć ich krążących zbitych w grupkę, chodzących między turystami bez celu. Miguel powiedział nam, że wielu turystów upija Kogui i robi sobie z nimi zdjęcia...cyrk. Przykra sprawa. Przejmują też co najgorsze z naszego społeczeństwa...Gdy byliśmy u Miguela w domu odwiedziło go dwóch mężczyzn z gór - przyszli na kielicha...
Na youtube jest ciekawy film zrobiony w latach 70-80 z niesamowitym przesłaniem, choć jest po hiszpańsku...https://www.youtube.com/watch?v=6i81Et6tGrM&list=PL5AB24E64D98E6436 MOże uda się wam znaleźć wersję polską lub angielską
Spędziliśmy w Buritaca cały kolejny dzień i ruszyliśmy dalej brzegiem karaibskiego morza. Po drodze było naprawdę ładnie i jechało się przyjemnie.
Dojechaliśmy do kolejnej plaży Palomino tym razem spotkaliśmy się z wioską przydrożną skromnymi domami i eleganckimi hotelami dla obcokrajowców. Turystyka w tym miejscu wybuchła 3-4 lata temu, wraz z powstaniem pierwszego hotelu. Lokalni ludzie niechętnie zerkali w naszym kierunku, za podstawowe produkty kasowali nas jak chcieli. Wjechaliśmy na plażę i okazała się bardzo ładna choć morze w tym regionie jest tak niebezpieczne, że nie można się w nim kąpać.
34. Kogui
35. Plaża Palomino z górami Santa Marta na horyzoncie.
36.
37. Gringolandia, turyści piją drinki na leżakach i tańczą cumbie w blasku pełni księżyca. My robimy im zdjęcia ;P
38. Znaleźliśmy tani nocleg u sympatycznej rodziny.
39. Następnego dnia znów w drodze. Na zdjęciu pan w typowym dla regionu kapeluszu "Sombrero vueltiao".
40. Powoli zostawialiśmy góry za sobą, minęliśmy kilka wiosek. W jednej z nich się zatrzymaliśmy aby uzupełnić wodę. Staliśmy sobie przy drodze gdy wnet podszedł do nas pan o narodowości Kogui. Przeczuwaliśmy, że chciał nas poprosić o pieniądze na autobus bo mówił, że jadą do szpitala. Ostatecznie wypytał nas o rowery i podróż. Ci mężczyźni żyją wysoko w górach z dala od cywilizacji, do tego tylko jeden z nich mówił po hiszpańsku. Ostatecznie złapaliśmy im autostop, z sympatyczna parą z Bogoty. Indianie byli mocno zaskoczeni, że można jechać za darmo i nie autobusem. Mam nadzieję, że przyda im się to w przyszłości zwłaszcza, że nie mają pieniędzy ani formy ich zdobycia bez opuszczania swoich ziem. Widać, że mam radochę ze spotkania :P
41. Zieleń i góry zniknęły nam za plecami. Ziemia zmieniła kolor na żółtawą, a my znów walczyliśmy z silnym wiatrem. Wjechaliśmy do pustynnego departamentu La Guajira (czyt. guahira).
42. Wjechaliśmy do miejscowości Camarones, z nadzieją oglądania flamingów w Parku Narodowym. Okazało się że akurat odleciały (zostały tylko dwa). Siedzieliśmy w miasteczku rozmawiając z nowo poznanymi ludźmi odpoczywając i obserwując mieszkańców. Ostatecznie dostaliśmy zaproszenie na spędzenie nocy w niewielkiej społeczności Wayuu - rdzennych mieszkańców Pustyni Guajira. Namiot rozstawiliśmy w nocy więc dopiero rano mogliśmy zobaczyć gdzie tak naprawdę jesteśmy.
43. Najbardziej obfotografowany flaming świata. Przyjeżdżając w odpowiednim sezonie flamingi liczy się w tysiącach.
44.
45. W prowizorycznej wiosce nie ma ani prądu ani wody, a rodzą się tam dzieci bez pomocy medycznej. Zagraniczne NGO zbudowało niedaleko tych domostw nowoczesną stację odsalającą wodę morską, jednak ze względu na trudny dostęp nie można było wykonać głębokiego odwiertu i sól co rusz niszczyła instalację. Pomimo najszczerszych chęci praktycznie jest niemożliwe aby stacja funkcjonowała prawidłowo. Rodziny mieszkające w tej okolicy muszą iść po wodę około 2 km w sumie nie jest to daleko ale wyobrażam sobie, że to dość uciążliwe.
46.
47. Dzieci o poranku obskoczyły nas i rowery jak tylko wychyliliśmy się z namiotu.
48. Dzieci okazały się cudowne! Radosne, ciekawe, bardzo dobrze wychowane (w tym sensie, że np pytały czy mogą dotknąć rowerów czy coś tam zobaczyć).
49. Dzieci ze swoim pupilem, dziko żyjącym gatunkiem regionu. Warzęcha różowa.
50. Warzęcha różowa
51. Wszystko to zabawa, nawet zwijanie namiotu. Zostaliśmy na kolejną noc ale namiot musieliśmy zwinąć bo jest już mocno sfatygowany.
52. Kuchnia
53. Pozowanie do zdjęcia...też zabawa.
54. Oprócz zabawy liczy się też wyobraźnia niezbędna do zrobienia zabawki. Działa super.
55. Czas iść po wodę. W drodze powrotnej używają wózków.
56. Kolejna gra. Trzeba trafić małą kulka w jeden z otworów.
57. Droga do miasteczka Camarones.
58. Niby pustynia, brak wody i prądu a my czuliśmy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu. Bryza znad morza, cień wielkiego drzewa, gotowaliśmy na ogniu, a drewna nie brak w okolicy.
59. Jak zrobiło się trochę goręcej poszliśmy wszyscy na plażę tuż koło domu. Łowiliśmy małże nurkując i wygrzebując je z piachu...Tzn głównie próbowaliśmy je wyłowić bo w cale to nie było łatwe przy wielkich falach. Dzieciaki były w tym świetne. A my świetnie się bawiliśmy.
60. To się nazywa udane dzieciństwo! Dla mnie było to jedno z najbardziej magicznych miejsc jakie odwiedziliśmy.
61.
62.
63.
64. Stacja odsalająca wodę - ta działa bez zarzutu.
65. Dojechaliśmy do stolicy departamentu, Riohacha. Fajne miasto ale dojechaliśmy akurat w Wielki Piątek i spotkaliśmy się z masą turystów. Ostatecznie nocowaliśmy w hostelu gdzie poznaliśmy parę z Czech, z którą spędziliśmy ciekawy wieczór.
Do tej pory jechaliśmy cały czas wzdłuż plaży, ale aby jechać dalej na północ musieliśmy odbić 60 km wgłąb lądu, a następnie jechać dalej około 90 km w kierunku przylądka najbardziej wysuniętego na północ na terenie Ameryki Południowej - Cabo de la Vela.
Aby dojechać do Cabo de la Vela czekała nas droga przez pustynię, którą podzieliliśmy na 3 etapy:
I etap: 60 km z miasta Riohacha do skrzyżowania Cuatro Vias - asfaltowa droga cały czas pod wiatr, krajobraz praktycznie niezmienny. Pustynny busz, pojedyncze domki.
II etap: 30 km z Cuatro Vias do miasta Uribia - asfaltowa droga wgłąb półwyspu i pustyni. Wiatr wiał nam trochę od frontu i trochę z prawej, jechało się o wiele łatwiej.
III etap: 60 km z miasta Uribia na Cabo de la Vela - droga gruntowa, częściowo alfaltowana, po 45 km odbiliśmy w kierunku wybrzeża przez momentami piaszczystą pustynię.
66. Z Riohacha do skrzyżowania.
67. Pod wiatr ;)
68.
69. Po pokonaniu pierwszego etapu, po zasłużonym obiedzie i krótkiej sjeście chcieliśmy uzupełnić zapasy na następny dzień. Ludzie Wayuu, dość przyzwyczajeni do turystów nagabywali nas na kupowanie i zawyżali ceny. Gdy kupowałam na jednym ze straganów zagadały do mnie dziewczyny "Skąd jesteś?", "Gdzie jedziesz?", "Powiedz coś po polsku." Szczerze przyznam, że nie spodziewałam się sympatii w takim miejscu i byłam dość nie ufna. Ale chętnie z nimi rozmawiałam. Ostatecznie się pożegnałam i oznajmiłam o naszych zamiarach rozbicia namiotu w okolicy. Dziewczyny bez chwili zastanowienia zapytały "Chcecie nocować w naszej wspólnocie? To zaledwie kilometr stąd." Oczywiście się zgodziliśmy. Jedna z dziewczyn zabrała nas do siebie i przedstawiła swojej rodzinie. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy około 2 godzin aż zapadła noc i wszyscy się ulotnili do swoich domów. Byłam bardzo szczęśliwa z tej niezapomnianej możliwości poznania kultury Wayuu. Wayuu nigdy nie zostali zniewoleni przez kolonizatorów, nigdy nie byli zmuszani do pracy i praktycznie nie mieszali się z Europejczykami. Pustynna Guajira nigdy nie leżała w interesie Hiszpanów i dzięki temu Wayuu zachowali swoją kulturę. Na Pustyni Wayuu zazwyczaj żyją z pasterstwa kóz i rękodzieła. Kobiety dziergają piękne kolorowe torby i wyplatają hamaki. Jak utrzymuje się tradycje rękodzielnicze? Otóż nastolatkę zamyka się w domu babci. Dziewczynka przez kilka miesięcy nie może opuszczać domu aż nauczy się fachu.
70. Dziewczyna która nas zaprosiła z kuzynami.
71.
72. Skromna ale bardzo zadbana kuchnia.
73. Popołudnie w Uribia, tym razem dostaliśmy schronienie u księży.
74. O 6 rano byliśmy już na trasie w kierunku Cabo de la Vela. Wieźliśmy 12 litrów wody i sporo jedzenia. Jeszcze w Riohacha spotkaliśmy organizatora wypraw turystycznych na rowerach z Uribia na Cabo. Zapewniał nas, że droga jest bardzo ciężka że rowerzyści nawet z samochodem wspierającym rajd dojeżdżają wykończeni. Powiedział nam że nie dojedziemy wciągu jednego dnia i żebyśmy się przygotowali na noc na pustyni. Byliśmy gotowi, dobrze wyposażeni. W Uribia znów go spotkaliśmy kiedy wracał z klientami samochodem terenowym. Powiedział, że nie udało się im dotrzeć na rowerach do Cabo.
75. Tak więc jechaliśmy, przygotowani na walkę z żywiołem. Bardzo pilnowałam abyśmy regularnie pili wodę i co jakąś godzinę coś jedli. Wiedziałam że ciągnięcie roweru po piachu to najcięższa walka i nie możemy w takiej sytuacji być głodni lub odwodnieni. Ale jechaliśmy spokojnie. Jechało się spoko. Droga z kamieniami ale nie piaszczysta, wiatr trochę z frontu trochę z boku. Po drodze, dzieci nawet 4-5 letnie, stoją z wyciągniętą rączką prosząc o cokolwiek. Biedę widać na pierwszy rzut oka. Zatrzymujemy się przy każdym dziecku żeby pogadać. Nie dajemy pieniędzy. Starsze chłopaki przygotowują "bramkę" ze sznurka i puszek aby wymusić zatrzymanie rozpędzonych aut. Nie wiem co o tym myśleć. Proszę każde z dzieci o informację o drodze, pytam którędy jechać. Dzieci się uśmiechają pierwszy raz turysta prosi ich o pomoc. W zamian za informacje dostają cukierka lub herbatniki.
76.
77. Dziewczyna około 13-14 lat jedzie po wodę. Wyobrażam sobie że około 10 kilometrów. Kilka kilometrów dalej widziałam dziewczynę w podobnym wieku która wciągnęła rower na wielki nasyp kolejowy z dwoma pełnymi bidonami. Gdy ją zauważyłam była już na górze. Obróciła się w moim kierunku a ja patrzyłam na nią. Obie byłyśmy na obładowanych rowerach - poczułam że mamy coś wspólnego, że coś nas łączy pomimo, że pochodzimy z innych światów. Dziewczyna z daleka mi pomachała a ja jej odmachałam patrzyłyśmy na siebie jeszcze chwilę i każda ruszyła w swoją stronę. Byłam bardzo szczęśliwa, że jechaliśmy przez tę pustynię rowerami. Nie jechaliśmy odizolowani, w klimatyzowanym wozie, zwiększając jeszcze bardziej dystans między naszymi kulturami.
78. Pokonaliśmy 45 kilometrów gdy wnet zobaczyliśmy wielki billboard ze strzałką w lewo "Cabo de la Vela 17 km"...hę? Zostało tylko 17 km, a było przed południem! Trasa okazała się łatwa i zdaliśmy sobie sprawę, że ludzie na prawdę lubią przesadzać. Zwłaszcza jeśli chodzi o pustynię.
79. Pięknie!
80. Jedyny problem to się nie zgubić... droga co chwilę znikała lub się rozwidlała. Jednak w żadnym momencie nie mięliśmy wątpliwości ani poczucia zgubienia. Pustynia Guajira, może nie jest tak znana jak Sahara czy Atacama ale zdecydowanie jest warta odwiedzenia. Nie tylko ze względu na piękne widoki ale głównie ze względu na ludzi. Wayuu są wyjątkowi, żyją w trudnych warunkach ale mają pełną świadomość, że to ich miejsce na ziemi, że są wolni i sami dysponują swoim terytorium. Niesamowite, że ich kultura jest tak silna i że nawet kościół nie wtargnął na te tereny.
81.
82. Dojechaliśmy do wybrzeża! Piękny kolor karaibskiego morza kontrastował z żółtawym piaskiem.
83. Dojechaliśmy! W tej turystycznej miejscowości nie było prawie żadnych turystów. Zostali jedynie kite surferzy. Co mnie zaskoczyło to prawie całkowity brak fal :)
84. O poranku. Właściciele sklepików rozpoczynają dzień od zamiatania i grabienia.
85. Nasz namiot ma pęknięte dwa elementy stelaża :( Silny wiatr zrobił swoje, a my też nie zabezpieczyliśmy namiotu. Nocujemy ochronieni przed silnym wiatrem. W Cabo de la Vela wszystko jest bardzo drogie ale my mamy nasz sprzęt. Zdecydowaliśmy się gotować to co przygotowują Wayuu na śniadanie, arepy - placki z mąki kukurydzianej, którą wystarczy zmieszać z wodą i usmażyć. W sumie w całej Kolumbii jest to typowy uliczny przysmak.
86. Plażing
87. Cabo de la Vela i latarnia morska. Punkt najdalej wysunięty na północ Ameryki Południowej...no może nie do końca. Taki punkt znajduje się w Punta Gallina ale trzeba tam dotrzeć drogą morską lub 4x4.
88. Dalej już nie pojedziemy... Tu, w miejscu gdzie kończy się Ameryka, my kończymy symbolicznie naszą podróż. Przejechaliśmy Amerykę Południową na rowerach! Nieśmiałe marzenie się spełniło :)
89. Teraz na WSCHÓD...
90. Prywatna plaża ;)
91.
92.
93. Ostatni rzut okiem i...
94. ...wracamy! Dziękuję Ruben za bycie ze mną w tej podróży. Za wsparcie, dbanie, znoszenie mnie, za naprawę wszystkich przebitych dętek i za poranne kawy do "łóżka". A Wam... rodzinie, przyjaciołom, znajomym, kolegom z pracy i znajomym znajomych, dziękuję za bycie ze mną, wspieranie mnie i czytanie tego bloga. Dzięki, że byliście ciekawi naszych zmagań i przygód. Mam nadzieję, że się spotkamy do powrocie :)