13 kwi 2016

Kawa

Minęło sporo czasu od ostatniego wpisu. Przyznam, że nie mamy ostatnimi czasy łatwości z dostępem do sieci. Wrzucam zaległy wpis z początku marca :)

Zjechaliśmy z płaskowyżu na którym położona jest Bogota poboczną trasą. Oskar poprowadził nas przez miasto gdzie się rozstaliśmy. Przejechaliśmy razem około 50 km w zgiełku zatłoczonych ulic Bogoty, miałam wrażenie jakbyśmy poruszali się w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Ludzie na nas trąbili, spieszyli się, zajeżdżali nam drogę a my spokojnie sunęliśmy na przód. Tego dnia dojechaliśmy do miasteczka Girardot ponad połowę trasy mięliśmy z górki tym samym lądując ponownie w gorącym dusznym klimacie. Pomimo iż byliśmy mocno zmęczeni tej nocy nie mogliśmy spać tak było gorąco! Rozbiliśmy się na stacji benzynowej i nawet gdy udało nam się zasnąć budził nas hałas i pracownicy. O poranku bez słowa zebraliśmy biwak i ruszyliśmy dalej mocno sfatygowani, choć w sumie już trochę do tego przyzwyczajeni. Przed sobą mięliśmy trasę w kierunku tzw Eje Cafetero czyli Regionu Kawowego, aby się tam dostać musieliśmy wjechać na trasę zwaną La linia, ludzie nam mówili że to najostrzejszy podjazd w całej Kolumbii i że cykliści trenują tam na Tour de France i inne zawody. Bardzo chcieliśmy pokonać tę trasę ale już po kilku kilometrach mięliśmy dość. Tir za tirem, ciasno na zakrętach, brak pobocza, no i te spaliny! Złapaliśmy stopa. Zatrzymał się pick up prowadzony przez Giovaniego, z którym od razu załapaliśmy super kontakt. Okazało się, że Giovani pracuje dla NGO (Desmine Humanitario) przy rozminowywaniu trudno dostępnych terenów górskich, będąch niegsyśiejszym terenem FARC - Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia co w dosłownym tłumaczeniu znaczy "Zbrojne Rewolucyjne Siły Kolumbijskie". Co ciekawe byli wojownicy sami wskazują zaminowane tereny i pomagają w pracach. Trudno sobie wyobrazić ogrom prac w takim terenie. Gdy już zna się areał (zazwyczaj położony na szczycie wzgórz) organizuje się obóz, transportując przez kilka dni cały sprzęt za pomocą osiołków, następnie tworzy się ścieżki przez dżunglę, schody, aby ułatwić późniejsze prace. Trzeba wyszkolić mnóstwo ludzi zazwyczaj okolicznych mieszkańców aby mogli we własnym zakresie udzielać sobie pomocy medycznej czy technicznej. Prace trwają nawet do roku czasu. Giovani był zafascynowany naszą podróżą, i oprócz tego że nas podwiózł załatwił nam nocleg na działce swojej cioci. Gdy dojechaliśmy okazało się że działka położona jest w samym sercu kawowych upraw i o poranku mogliśmy podziwiać plantację i okolice. Dowiedzieliśmy się o etapach produkcji kawy.

Kawa uprawiana jest na górzystym terenie do 2000 m n.p.m i zbierana jest ręcznie. Wybiera się tylko dojrzałe czerwone owoce. Aby kawę sprzedać do skupu rolnik musi pierw odpowiednio przygotować ziarno. W pierwszym etapie owoc kawy przepuszcza się przez maszynkę aby go rozłupać na połowę. Następnie w dużym zbiorniku należy wypłukać miąższ i pozostawiając tylko ziarno. Tak uzyskane ziarno suszy się wystawiając je na działanie promieni słonecznych od czasu do czasu rozgarniając. Na noc zakrywa się ziarna aby nie osiadła na nich wilgoć. I to by było na tyle. W takiej postaci zawozi się kawę do skupu. Za wór kawy rolnik dostaje około 700 zł... Przy skupie badana jest jakość ziarna i na tej podstawie określa się jego wartość. Można kupić tzw Cafe de Origen co oznacza że kawa pochodzi z jednej tylko plantacji. Jest trochę droższa od kawy z regionu czyli tej skupowanej od kilku drobnych plantatorów ale nie oznacza to, że jest gorszej jakości. Kiedyś przeczytałam, że w Kolumbii uprawiana jest jedynie arabica, a uprawa robusty jest całkowicie zakazana. Podobno miało to zagwarantować, że jakakolwiek kawa z Kolumbii jest najwyższej jakości. Nie wiem czy to prawda ale gdy pytałam o arabikę, odpowiadano mi że kawa to mieszanka genetyczna bardziej odporna na wirusy, grzyby itp czy inaczej to ujmując wzmocniona arabica, Co można z tego zrozumieć to to że kawa w Kolumbii to GMO. Generalnie trudno było uzyskać jakieś sensowne informacje. Najlepsza kawa trafia głównie na rynki zagraniczne. Choć w Kolumbii kawa jest naprawdę dobra. Jak sobie wyobrażacie filiżankę kawy w Kolumbii? Jak pija się kawę w miejscu gdzie się ją uprawia? Otóż w Kolumbii pija się lurę, heheh. Pije się słodką, słabą, czarną czyli tzw tinto. Jak się przygotowuje tinto? Nastawiamy około litr wody w garnku, do której wrzucamy bryłę paneli.

Panela to surowy cukier trzcinowy, dostępny w postaci bloku, Panela może być uzyskana w warunkach domowych lub przemysłowych. To zdecydowanie najlepsza wersja cukru dostępna na rynku. Panela uzyskiwana jest w bardzo prosty sposób. Trzcinę miażdży się się wyciskając sok, który można spożyć bezpośrednio (jest zielonkawy i bardzo słodki) lub przygotować panelę wlewając syrop do garnka i odparowując wodę.

Gdy panela się rozpuści, wsypujemy do garnka około łyżkę lub dwie kawy. Mieszamy, dając kawie chwilę na uwolnienie esencji, a następnie przecedzamy fusy i gotowe. Po mieście krąży masa sprzedawców tinto z termosami i plastikowymi kubeczkami. Można kupić mały kubeczek za 50 groszy. Czasami można kupić wersję niesłodzoną. Jesteśmy też wielkimi fanami paneli którą pijemy jak herbatę lub jemy ją odłamując kawałek bryły gdy jesteśmy w drodze. Daje masę energii i podobno zawiera witaminy i mikroelementy.

Giovani i reszta zaprosili nas na wspólny wypad do malowniczo położonej miejscowości Salento. Kolonialne domki, wąskie uliczki i wspaniały widok na dolinę Cocora. Miejscowość zrobiła na nas przyjemne wrażenie i była też ogromną zachętą do dalszego poznawania regionu.
Po kolejnej nocy w domu rodziny Giovaniego ruszyliśmy w drogę. Już po kilku kilometrach spotkaliśmy rowerzystów z RPA, którzy dopiero co rozpoczęli swoją przygodę w Ameryce. Podzieliliśmy się z nimi informacjami i wszystkimi znanymi nam trikami, wskazówkami itd. Tego samego dnia dojechaliśmy do dużego miasta Pereira, które nas odstręczyło na tyle, że chcieliśmy tylko zjeść i jechać dalej. Ale przejeżdżając przez centrum zauważyliśmy kolejne dwa rowery z sakwami... Czyżby kolejni podróżnicy? Zagadaliśmy. Okazało się że dziewczyna jest mieszkanką Pereiry a chłopak jest z Francji, już po chwili rozmowy zaprosili nas do siebie do domu. Następnego dnia wybraliśmy się razem nad rzekę, Znów spędziliśmy świetny czas w doborowym towarzystwie. Z Pereiry trafiliśmy do małego miasteczka Chinchina, także otoczonym górami i plantacjami kawy. Gdy dojechaliśmy było dość wcześnie więc spędziliśmy leniwie czas na przyglądaniu się mieszkańcom i popijaniu słodkiego tinto by następnie zajechać do strażaków. Czekając na komendanta rozmawialiśmy z jedną strażaczką, która gdy ostatecznie usłyszała że ten nam odmówił noclegu, zaprosiła nas do siebie do domu! Jak się okazało mama nowej koleżanki była przewodniczką wycieczek i udzieliła nam wielu ciekawych informacji i obsypała nas pamiątkami typowymi dla regionu i nie tylko. Dostaliśmy torby tkane ręcznie przez Indian, ponczo i słodycze. Znów gadaliśmy do nocy opowiadając o naszych przygodach. No a na dodatek zaproponowano nam wypranie ciuchów w pralce! Do tego gorący prysznic, łóżko z prześcieradłem... Śmieszne, że jak się jest nieustannie w domu to największą przyjemnością jest dzień spędzony na łonie przyrody, jakieś wyjście ze znajomymi czy kolacja w restauracji. Natomiast gdy jest się tyle czasu w drodze to prawdziwym świętem jest jedzenie przy stole w domu, czyste pachnące ubranie, prysznic i łóżko z pościelą. Niesamowite że byliśmy w tym najbardziej turystycznym regionie w Kolumbii a ludzie nadal byli niezwykle gościnni i otwarci. Tak wypoczęci i dopieszczeni dojechaliśmy do Manizales jednego z największych miast regionu. Przez region biegnie główna trasa tzw Autopista del Cafe wzdłuż której można znaleźć punkty widokowo-kawowe... coś jak stacja benzynowa tyle że z kawą ^_^ Zajechaliśmy na jeden z takich punktów. Gdy tylko wdrapaliśmy się na górkę ludzie popijający kawę przy stolikach zaraz do nas zagadali, robili sobie z nami zdjęcia i kupili nasze bransoletki. Kawa okazała się trochę za droga ale właścicielka poczęstowała nas tinto i podarowała nam paczkę ekskluzywnych kawowych ciasteczek! Gdy odpoczywaliśmy na placu w Manizales podjechał do nas rowerzysta - tylko spojrzałam na jego sakwy identyczne jak moje - wiedziałam że jest z Polski! Wojtek namówił nas abyśmy zostali w Manizales, zadzwonił do hostki u której gościł, a ta zgodziła się przyjąć także nas. Z Wojtkiem (fb: Fizyk w Podróży) spędziliśmy cały kolejny dzień. Wojtek ma powolniejsze tempo podróżowania i zatrzymuje się często na kilka tygodni bądź miesięcy w jednym miejscu. Spędził prawie rok w Wenezueli, gdzie napisał swoją pierwszą książkę o tym mało odwiedzanym kraju -  obecnie szuka wydawcy.
Jak by na to nie patrzeć , mięliśmy ostatnimi czasy szczęście. Spotkaliśmy życzliwych, ciekawych ludzi, piliśmy dobrą kawę i mieliśmy świetne widoki. Z Manizales wyjechaliśmy podrzędną drogą kierując się na małe kolonialne miasteczka o kawowych tradycjach. Jechaliśmy ostro pod górę i na mieszkańcach przydrożnych wioseczek robiło to takie wrażenie, że co chwile ktoś do nas zagadywał by na drogę podarować nam chłodną pyszną lemoniadę, banany czy chleb. Życzyli nam powodzenia i szczęśliwej podróży. Byliśmy bardzo zadowoleni z wyboru trasy, było przepięknie, ludzie mili i ciekawi nas, miejscowości nie skażone masową turystyką. W każdym z odwiedzanych miejsc byliśmy ciepło przyjęci, ludzie bardzo chcieli nam okazać w jakikolwiek sposób gościnność. Teraz te tereny są bardzo idylliczne, ludzie żyją spokojnie jednak jeszcze kilka-kilkanaście lat temu region był kontrolowany przez bojówki paramilitarne (nie FARC) czyli prawdziwych przestępców i morderców uzbrojonych i opłacanych przez partie polityczne oczywiście nielegalnie i nieoficjalnie. Strażacy opowiadali nam okropne historie z tamtych czasów, o tym jak codziennie znajdowali czyjeś zwłoki. Wierzcie mi jak niezmiernie trudno było mi sobie uzmysłowić że ci przyjaźni, otwarci, gościnni ludzie tyle wycierpieli, a wiejski spokojny krajobraz był tłem dla takich zbrodni. Jestem pełna podziwu że Kolumbijczycy pomimo tak trudnej sytuacji w jakiej przyszło im żyć są tak pogodni i skromni.
Gdy opuściliśmy te przepiękne tereny dojechaliśmy do Medellin, wielkiego miasta wielokrotnie nam polecanego. Pierwsze dni spędziliśmy w San Antonio de Prado gdzie znajduje się Dom Cyklisty także wielokrotnie nam rekomendowany. Jak się okazało Dom położony jest w wiejskim otoczeniu z dala od zgiełku wielkiej metropolii. Dom był przepiękny, zrobiony z prowizorycznych materiałów. Widać na pierwszy rzut oka, że każde pomieszczenie powstawało w innym czasie, zbudowane przy pomocy niedoświadczonych budowniczych.
Tak to jest najpiękniejsze w Ameryce... żadnych projektów, zezwoleń na budowę. Każdy może zbudować swój dom tak jak chce. Wiadomo, że w centrum miasta nie ale na wiejskich terenach nikt nie będzie interweniował. Możliwe, że myślicie sobie że to niebezpieczne, że się sufit może zwalić na głowę... Może to racja. Ale niegdyś każdy budował swój własny dom, zazwyczaj przy pomocy rodziny czy sąsiadów i jakoś to funkcjonowało. Teraz nie dość że musimy zapłacić architektowi, prosić o zezwolenie na budowę, zatwierdzenie projektu w gminie... Z doświadczenia mojej rodziny wiem, że projekt może być odrzucony ze względu na rodzaj dachówki a we wniosku trzeba określić nawet kolor płotu. Masakra. Bardzo podoba mi się opcja budowania domu własnymi siłami, gdzie można puścić wodze fantazji i na bieżąco modyfikować projekt w miarę powstawania budynku. W Domu Cyklisty poznaliśmy parę francuzów w wieku około 50 lat (księgowy i listonoszka), którzy sprzedali dom i podróżują po świecie bez ograniczeń czasowych. Oraz Amerykanina, który zamierza przejechać motorem Ekwador, Kolumbię i Wenezuelę. Co ciekawe nigdy wcześniej nie jeździł na motorze. Kupił motor i nawet nie potrafił go uruchomić ;) obserwowaliśmy jego pierwsze próby jazdy i sami też się nauczyliśmy!
Po trzech dniach wiejskiej sielanki ruszyliśmy do centrum Medellin gdzie mięliśmy nagrany kontakt z hostem z WarmShowers. Medellin to ciekawe miasto. Nie mogę powiedzieć że jest piękne, dość nowoczesne, żadnej specjalnej architektury. Położone jest w rozległej dolinie o dość stromych zboczach szczelnie zabudowanych tzw "komunami" czyli fawelami. Gdy dojechałam do centrum nie rozumiałam dlaczego ludzie tak bardzo polecali nam to miejsce. Po kilku wywiadach z ludźmi pytając dokładnie o to "Dlaczego mieszkańcy tak bardzo kochają Medellin?", "Dlaczego Medellin pomimo iż nie jest atrakcyjne jest tak polecane przez Kolumbijczyków z innych regionów?". Medellin w latach 70 było najniebezpieczniejszym miastem świata. To tu mieścił się największy karter narkotykowy, rządzony przez multimilionera Pablo Escobar'a. Miasto z tak trudną przeszłością przeszło prawdziwą metamorfozę. Mieszkańcom żyje się teraz dobrze i są oni niezmiernie dumni z tego, że udało im się zmienić oblicze miasta. Medellin uważane jest za miasto eleganckie i nowoczesne... Co zaskakuje to to że ludzie są niezmiernie życzliwi i przyjaźni. Wyobraźcie sobie ze w mieście trochę większym niż Warszawa ludzie pozdrawiają się uśmiechają życzą udanej podróży. W autobusach i metrze osoby mające miejsce siedzące przytrzymują na kolanach zakupy i torby osobą które pokonują podróż przez miasto na stojąco, i to bez słowa jakby to było oczywiste. Co ciekawe Pablo Esobar król narkotykowy, milioner na niewyobrażalna skalę nie jest postrzegany jako zbrodniarz. Oczywiście ludzie są świadomi jego kryminalnej natury ale jednocześnie uważają go trochę za bohatera i obrońcę uciśnionych, który bronił praw najsłabszych przed skorumpowanym rządem. Pablo ufundował całą dzielnicę dla biednych, rozpoczął budowę metra. Gdy ludzie opowiadają o tamtych czasach można wyczuć nutkę dumy dla tej postaci. Ruben, chłopak który nas do siebie zaprosił mieszkał w dzielnicy położonej na bardzo stromym zboczu. Domy w tamtej okolicy przypominały trochę fawele z Rio de Janeiro choć zdecydowanie lepiej wykonane i z lepszą infrastrukturą. Gdy dojechaliśmy do domu Rubena, dzieci z sąsiedztwa zaraz do na podbiegły i zaczęły się z nami wygłupiać. Pomimo, że Medellin  to wielkie miasto mięliśmy wrażenie że jesteśmy w jakiejś wioseczce gdzie dzieci spędzają cały dzień na zabawach na ulicy a wszyscy sąsiedzi się znają. Spędziliśmy z Rubenem cały następny dzień, zwiedziliśmy centrum, przejechaliśmy się tzw Metrokable skąd mogliśmy podziwiać miasto z góry.

Pozostało nam niewiele ponad miesiąc czasu do końca podróży. Chcieliśmy jak najlepiej wykorzystać ten czas i postanowiliśmy -  jedziemy nad morze!

1. Salento w Departamencie Quindio - Region Kawowy

2. Salento

3. Dolina Cocora, widok z Salento.

4. Z Giovanim, jego mamą i ciocią.

5. Tak wyglądamy my po kilku dniach na rowerze.

6. Circasia, miejscowość niedaleko domu, w którym nasz ugoszczono. Ta wygląda niedzielne popołudnie w Kolumbii. Plac główny się zapełnia, wszyscy popijają tinto, dzieciaki ganiają...

7. Wjazd na działkę cioci Giovaniego. po lewej krzaczki z kawą.

8. Pierwszy etap produkcji kawy.

9. Suszenie i rozgarnianie.

10. Produkt przygotowany do skupu. W następnym etapie kruszy się jeszcze jedną warstwę i tak przygotowane ziarno gotowe jest do palenia.

11. Tuż przy trasie Autopista del Cafe

12. Dojeżdżamy do miasta Pereira

13. Jedziemy nad rzekę (na zdjęciu Jacoues - francuz co się przymierza do podróży)

14. Termosy z Tinto!

15. Widok na Pereirę i otaczające ją plantacje kawy.

16. Z Pereiry dojechaliśmy do Chinchina. Strażaczka z mamą co nas pięknie ugościła.

17. Dojeżdżamy do Manizales

18. Strome ulice Manizales

19. Wojtek (fb: Fizyk w Podróży) wspólny wieczór w Manizales.

20. Czekolada Danusia - słodka ale z charakterem - z dedykacją dla mojej babci <3

21. Chciałam sobie na koniu pojeździć no to się znalazł. Chłopak - właściciel konia był jeszcze bardziej zadowolony z tego incydentu niż my, hehe. Koń zamiast wodzy miał sznurek, jeden sznurek i nie bardzo wiedziałam jak mam nim skręcać w lewo bo sznurek był z prawej. Po dwóch kółkach koń mnie olał i sobie poszedł do stajni po rugiej stronie ulicy. Zdecydowanie nie zdominowałam zwierza :D

22. Rubenowi jak widać poszło znakomicie.

23. W drodze do Aranzazu. Domki drobnych plantatorów kawy.

24. Po takich stromych zboczach nie wjedzie żaden pojazd. Wszystkie niezbędne do życia produkty oraz kawę transportują muły, osiołki i konie.

25. Kolejne piękne domki.

26. Do Aranzazu dojechaliśmy późnym  wieczorem.

27. Poranek w Aranzazu. Opis do zdjęcia:
1) gdy przypomnę sobie jak piękne widoki mięliśmy tamtego dnia "To uczucie gdy wstajesz wcześnie rano i wiesz, że czeka cię fajny dzień tylko dla tego, że przez okno wpadają promienie słońca..."
2) gdy przypomnę sobie rzeczywistość: Dojechaliśmy bardzo późno do Aranzazu, byliśmy bardzo głodni i zmęczeni, noc spędziliśmy na podłodze, brak prysznica... "Chlust zimnej wody na twarz, chwila na dojście do siebie, pakowanie i w drogę"

28. Plac w Aranzazu o poranku. Dzień zaczął się sympatycznie. Pan nieśmiało do nas podszedł i zaczął wypytywać o szczegóły podróży. Ciężko mu było sobie wyobrazić naszą codzienność. Po chwili rozmowy wręczył nam 2 000 pesos (2 zł) na drogę (daliśmy mu dowerek z drutu na pamiątkę), za chwile nalegał abyśmy przyjęli kolejne 2 000. Dodam że pan jest skromnym rolnikiem-kawalerem co uprawia kawę na szczycie góry. Podziękowaliśmy i dalej z nim rozmawialiśmy. Pan zaczął płakać... Bo tak był wdzięczny że poświęciliśmy mu czas aby opowiedzieć o podróży. Za chwilę przyniósł nam tinto i cukierniczkę z kawiarni... Gdy już się pożegnaliśmy za chwilę pojawił się na rowerze i odprowadził nas na obrzeże miasta, pytając czy jeszcze nam może jakoś pomóc... Kolumbia. 

 29. Jeszcze jedno z Aranzazu.

30.

31. Krowy i bambusy w porannej mgle.

32.

33.

34. W drodze do Salamina. Poprosiliśmy o wodę, dostaliśmy kurę i lemoniadę.

35. Salamina, miasteczko kolonialne, które wyróżnia się na tle pozostałych niesamowitą dbałością mieszkańców o estetykę. Ma się wrażenie, że sąsiedzi współzawodniczą ze sobą o to kto piękniej pomaluje okna i drzwi.

36. Salamina

37.

38.

39.

40.

41. Wyjeżdżamy z Salaminy. Droga widoczna w dole to nasza trasa - dzień rozpoczęliśmy ostrym zjazdem.

42.

43. Zjechaliśmy na dno doliny a potem trzeba było znów zasuwać pod górę.

44. Pakora, tu zatrzymaliśmy się tylko na obiad. Takie widoki to standard.

45. I ruszyliśmy w kierunku Aguadas - ostatniej miejscowości w regionie kawowym.

46. Aguadas, gdzie ulice bardziej przypominają ściany. Miasto słynące z ręcznie wyrabianych kapeluszy.

47.

48.

49. Opuszczamy Aguadas. Banany są można ruszać w drogę :)

50. Dojechaliśmy do Medellin! W jesteśmy przed sklepem rowerowym właściciela Domu Cyklisty.

51. Nareszcie dojechaliśmy!

52. Był czas dla ciała i ducha, teraz czas nakarmić umysł.

53. Gotowanie, pranie i sprzątanie...

54. Spokój.

55. Kolega przygotowuje się do podróży i przy okazji uczy nas jeździć na motorze!

56. Pierwsza jazda Rubena. Znowu mu lepiej poszło...;) 

57. Byliśmy gośćmi numer 670 i 671.

58. Zdjęcie na pożegnanie i ruszamy dalej.

59. W Medellin. Dzwonimy do naszego hosta aby się z nim umówić w jakimś konkretnym miejscu. To co widzicie na zdjęciu do prawdziwie kolumbijski wynalazek - minutos. Pan ma kilka komórek na sznurku  i działa jak budka telefoniczna. Dzwonisz i płacisz za wykorzystane minuty. Cena waha się od 100 do 200 pesos/ min. (10 - 20 groszy). Pan może też zrobić doładowanie ;)

60. Poranny spacer po uliczkach Medellin.

61. Buńuelos na śniadanie.

62. Wielka metropolia a wszędzie słychać pianie kogutów.

63. Niedzielne popołudnie.

64. Botero, malarz i rzeźbiarz z Medellin.

65. Plaza Botero, Medellin.

66. Czekamy na metro z naszymi gospodarzami :)

67. Widok z Metrokable na rozległe "komuny" czyli fawele.

68. Zabawy z dzieciakami przed domem naszych gospodarzy.

69.

1 komentarz:

  1. Najlepszy herbata online tylko na https://cupandyou.pl/. Poznaj czym jest herbaty sklep internetowy

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha