28 sty 2016

Wulkany i spotkania na podróżniczych szlakach

Wyjeżdżając z Ambato ruszyliśmy w kierunku Latacunga gdzie zorganizowaliśmy wcześniej nocleg u Javiera (WarmShowers). Po kilku nocach spędzonych na podłodze w warsztacie rowerowym pod stołem mięliśmy w końcu wygodne lokum. Dodatkowo okazało się, że cała rodzina Javiera to wegetarianie, wiec wspólnie gotowaliśmy i wymieniliśmy typowe dla naszych krajów przepisy. Razem wybraliśmy się na oddalone o 60 kilometrów jezioro Quilotoa położone w kraterze wulkanu. Nie tylko pojechaliśmy podziwiać krater ale postanowiliśmy go okrążyć. Było to niesamowite doświadczenie gdyż ścieżka prowadziła dosłownie po krawędzi krateru. Następnego dnia byliśmy wyczerpani ponad 15 kilometrową eskapadą ale postanowiliśmy jechać dalej. Ruszyliśmy panamericaną w kierunku Quito, jednak po drodze dwa razy Ruben przebił oponę... Nasze opony są prawie całkowicie odporne na przebicia - w trakcie naszej podróży z Brazylii złapaliśmy kapcia może 2-3 razy każde z nas. A tu taka akcja, że dwa razy w tak krótkim czasie. Postanowiliśmy złapać stopa i porządnie zreperować dętkę. Zatrzymała się ciężarówka a kierowca zaprosił nas do siebie do domu. Okazało się że w oponie tkwił kawałek zszywki praktycznie niewyczuwalny i niewidoczny. Z rodzinką spędziliśmy wieczór a następnego dnia ruszyliśmy na podbój stolicy...
Quito położone jest w wąskiej i długiej dolinie. Aby wjechać do miasta pierw trzeba pokonać podjazd... Może nie było by to nic nowego ale przy intensywnym ruchu ulicznym, kopcących autobusach i ciężarówkach, wielogodzinna jazda przeobraziła się w istną torturę. Jadąc pod górę z sakwami nie ma się zbytnio możliwości manewrowania między autami i jest się praktycznie zdanym na łaskę kierowców. Hałas i smog wykończyły mnie niesamowicie. No ale udało się dotrzeć do celu - domu Danieli kolejnej hostki z WarmShowers. Daniela udostępniła nam mieszkanie do własnej dyspozycji więc mięliśmy sporo swobody. Quito okazało się dość ładne choć szczerze mówiąc nie fascynuje mnie architektura, zwiedzanie kościołów, itp. Na Quito miałam inny plan postanowiłam zwiedzić miasto pod kontem sztuki ulicznej, która od jakiegoś czasu mocno przykuwają moją uwagę. Daniela jak się okazało także uwielbiała murale więc gdy jej powiedziałam o naszych zamiarach, rozentuzjazmowana zaznaczyła nam na mapie wszystkie malowidła w Quito! Aby zbiegów okoliczności było mało... Wjeżdżając do Quito przedni bagażnik w rowerze Rubena pękł tak nieszczęśliwie, że musiał być zespawany. Jest to operacja o tyle trudna, że bagażnik wykonany jest z aluminium i wymaga specjalistycznego warsztatu. Okazało się, że znajomi Danieli produkują rowery i w ciągu jednego dnia wyprodukowali nam uszkodzony fragment :) Magia podróży.
Wyjeżdżając z Quito wbiliśmy się  na trasę w kierunku granicy z Kolumbią. Po drodze do Ibarry zboczyliśmy z trasy aby odwiedzić miasteczko Cotacachi i jezioro w kraterze Cuicocha.

Ibarra to kolejne duże miasto do którego na prawdę nie miałam ochoty wjeżdżać.. Przekonałam Rubena i pomimo iż było dość późno pojechaliśmy dalej. Jak się okazało tuż za miastem "znaleźliśmy" pięknie położone jezioro. Postanowiliśmy znaleźć dogodne miejsce aby rozbić namiot. Już po zmroku jechaliśmy brzegiem jeziora i ku naszemu zdziwieniu nad samym brzegiem jeziora znaleźliśmy strażaków, i 4 podróżników, którzy właśnie skończyli rozbijać swoje namioty. Chłopaki z Kolumbii niedawno rozpoczęli swoją rowerową przygodę mając zaledwie 50 dolarów w kieszeni. Trójka z nich robi muzykę a jeden tatuuje. Spędziliśmy z nimi cały kolejny dzień. Okazało się, że strażacy zajmują się szkoleniem psów do wyszukiwania ofiar w zawalonych budynkach. Komendant poprosił nas o współpracę, która polegała na chowaniu się w dziurach w ziemi aby psy mogły nas zlokalizować. Podobno dla psów był to bardzo ważny trening jako że nie znały one naszych zapachów. Dotychczas strażacy trenowali w swoim gronie co nie jest zbyt dobrą strategią. Było wesoło i fajnie było wziąć udział w takim projekcie.

Droga z Ibarry do kolejnej miejscowości było kolejnym męczącym wyzwaniem. Jadąc pod górę zatrzymał się samochód który prowadził polski ksiądz franciszkanin. Jak się dowiedział że jestem z Polski zaprosił nas do swojej parafii w Tulcan - ostatniej miejscowości w Ekwadorze. Jak się okazało parafia była ogromna i bardzo wygodna... A brat Mariusz nie był jedynym Polakiem. Na miejscu poznaliśmy jeszcze dwóch polskich misjonarzy, którzy dodatkowo gościli dwie kolejne osoby z Polski! W sumie było nas 6 polaków. Gdy otworzyliśmy lodówkę byliśmy w szoku, cała masa polskich produktów. Ruben zajadał się polskimi wędlinami, a na początek wypiliśmy chyba z 6 kubków herbaty. Następnego dnia były moje urodziny. Nie maiłam ochoty na świętowanie, wolałam spędzić dzień na łonie przyrody. Wybraliśmy się na położone u stóp wulkanu Chiles siarkowe wody termalne. Po powrocie poczęstowaliśmy tortem naszych rodaków. Następnego dnia ruszyliśmy na podbój Kolumbii!

Kolumbia
Gdy dojechaliśmy do miejscowości po drugiej stronie granicy było już ciemno. Wjechaliśmy do dość dużej miejscowości Ipiales gdzie nie zorganizowaliśmy sobie, żadnego lokum. Strażacy odprawili nas z kwitkiem... Czasami zwyczajnie nie chce się nam organizować no ale tym razem postąpiliśmy nie mądrze - wjechaliśmy po zmroku do nowego Państwa, do dużego miasta... Nie mając jeszcze wiedzy jak poruszać się w nowej rzeczywistości, zaryzykowaliśmy. I tym razem mięliśmy szczęście... Okazało się że jakiś tydzień wcześniej spotkaliśmy Nico z Kolumbii, który na szybko zapisał nam namiary na hosta z WS właśnie w Ipiales. Nie napisaliśmy do niego ale Nico napisała nam nazwę Parkingu, którym ów host miał zarządzać. Gdy strażacy nam odmówili, wygrzebaliśmy notkę od kolegi, i bez problemu dwie ulice dalej znaleźliśmy Parking i Oskara. Oskar przyjął nas z otwartymi ramionami a jak się okazało gościł już jednego podróżnika z Francji. Panamericana to trasa, która ewidentnie jest mekką dla podróżników. Leo - francuz to bardzo sympatyczny, energiczny koleś. Świat jest mały - okazało się że jechał wspólnie z Adą kilka dni przez Peru. Pożegnaliśmy się z nim następnego dnia, a sami spędziliśmy czas na rozmowach z Oskarem i jego rodziną.
Następnego dnia ruszyliśmy busem i stopem do odległej o 50 km miejscowości Tuquerres, która to jest bazą wypadową nad krater wulkanu Azufral. Jak się okazało mięliśmy ponad 15 km pieszej drogi nad krater. Taksówki były zdecydowanie za drogie. gdy maszerowaliśmy pod górę na trasie pojawiło się dwóch cyklistów...jak się okazało podróżników. Tym razem poznaliśmy Niemkę - Anne i Szkota - Roya. Podróżowali razem od 3-4 miesięcy jako znajomi. Gdy trasa na ostatnich kilometrach okazała się nieprzejezdna dla rowerów, Roy postanowił że nie idzie dalej bo nie lubi chodzić...hahah Tak wiec ostatnie kilometry pokonaliśmy z Anne. Jak się okazało także spotkali Adę na jednej z plaż Ekwadoru. Świat jest mały, a świat rowerowy jeszcze mniejszy.


Ostatnie trzy tygodnie mięły zatem pod znakiem pięknych kraterów wulkanicznych, spotkań z podróżnikami oraz ludźmi którzy często ich goszczą. Opuściliśmy Ekwador, jeden z najbardziej gościnnych krajów jakie udało nam się odwiedzić, gdzie spędziliśmy ponad dwa miesiące poruszając się bardzo powoli. Myślę, że spokojnie moglibyśmy spędzić kolejne dwa i więcej. To tu udało nam się sprzedać najwięcej bransoletek, pocztówek i rowerków z drutu (nowy biznes ;)). Zobaczymy jak będzie dalej. Jesteśmy w Kolumbii, według poznanych przez nas rowerzystów, najlepszym kraju Ameryki Południowej (większość nie odwiedza Brazylii hehe). Odkąd wjechaliśmy już dwa razy zaprosili nas na kielicha i na powitanie dostaliśmy 20 gramów oregano...:)  Po za tym mamy nowe wyzwanie. Nasz budżet jest już mocno naciągnięty, będziemy próbować utrzymać się jedynie ze sprzedaży rękodzieła. Muszę przyznać, że jest to dla mnie nie lada wyzwanie... Muszę pokonać masę swoich słabości aby podejść do kogoś i zaoferować mu zrobiony własnoręcznie produkt. Wstydzę się jeszcze, mam nadzieję że się przyzwyczaję i nie będzie mnie kosztowało aż tyle energii... hehe. Trzymajcie kciuki!
1. Ludzie Andów

2. Krater z jeziorem Quilotoa <3

3.

4.

5.

6.

7. W Quito poszliśmy na wystawę "Nasiona". Pewna podróżniczka podróżowała po Ameryce Południowej i zbierała nasiona i na ich podstawie tworzyła sztukę. Wszystkie obrazy namalowane są naturalnymi barwnikami. Poszliśmy tam z poznaną w Ambato koleżanką Jackie z którą załapaliśmy fajny kontakt.

8. Quito

9.

10. Murale - wydaje mi się, bardzo ciekawe zwiedzanie miasta pod kontem streetart'u. W naszym kraju są jedne z najpięknieszych na świecie.

11.

12.

13.

14. yyyyhhh..

15. Biblioteka w parku...super!

16.

17.

18. Otavalo - miasto zdominowane przez rdzenną kulturę Andów. Ludzie chodzą na co dzień w tradycyjnych strojach, mężczyźni i chłopcy noszą długie włosy, a szkolne mundurki dzieci także są regionalne.

19. Ludność Andów na przestrzeni wielu krajów noszą tradycyjne stroje. Jednak zazwyczaj ubierają się w ten sposób jedynie kobiety i dziewczynki. Otavalo to autentyczne miejsce zdecydowanie wyróżniające się na tle innych podobnych miast. W Cusco także można było zaobserwować tradycyjne stroje ale można było odczuć że głównie na potrzeby turystki.

20.

21. Jezioro Cuicocha

22. Wulkan Cotacachi i Cuicocha

23. Ibarra - z chłopakami z Bici-on-aires.

24. Idziemy bawić się w psami w chowanego.

25. 30 minut czekałam... Psiak musiał się wybiegać ;)

26. Uratowana

27. Widoki o poranku.

28. La Paz w drodze do Tulcan na granicy.

29.

30. W dniu urodzin 8-kilometrowy spacer na termy.

31. W tle wulkan Chiles - aktywny w grudniu 2015

32. Pięknie, pięknie ale śmierdziało zgniłymi jajami :P

33. W polskim gronie. Kościół Franciszkanów w Tulcan.

34. Cmentarz...

35.

36. Pewien ogrodnik się nudził...

37.

38. Żegnamy się z Ekwadorem...:( W tle turystyczne logo Ekwadoru.

39. Kolumbia :D

40. Pierwszy poranek w Kolumbii, Ipiales. Po lewej Leo z Francji po prawej Oskar, który nas przygarnął.

41. Sanktuarium w Las Lajas.

42. Po zmroku zmieniło się w Disneyland :P

43.

44. Wulkan Azufral i Laguna Verde!

45. Z Anne!!! Super spotkanie.

46. Kolejne magiczne miejsce

47.

48. Droga powrotna kolejne 15 km do głównej drogi...

49. Sir Roy stwierdził że nie lubi chodzić i nie idzie nad Lagunę... Czekał na nas, wielu turystów robiło sobie z nim zdjęcia, haha. Roy zwiózł mnie na dół na rowerze niczym księżniczkę, hahaha. Ruben zjechał na skuterze. Udało nam się dotrzeć do Ipiales stopem... No prawie połowę drogi pokonaliśmy busikiem...kierowca skasował nas za jedną osobę "Żeby trochę wesprzeć podróż". Podobnie było gdy jechaliśmy do sanktuarium...

50. Pożegnanie z Oskarem, Judith i Laurą... Ciężko było się rozstać.

2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Heheh. Ponczo jest z lumpeksu z Rumii. Jest z alpaki! a kosztowało jakieś 10 złotych.

      Usuń

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha