18 lip 2015

Wiatr i sól

Dotarliśmy do miejscowości Calama (około 90 km od San Pedro de Atacama) gdzie czekał na nas Hector z WarmShowers. Okazało się, że oprócz nas będzie on gościł jeszcze jedną osobę, Adę z Brazylii. Cóż za zbieg okoliczności! Nam bardzo zależało aby się z nią poznać gdyż słyszeliśmy, że jest w San Pedro i jedzie w tym samym kierunku co my. Okazało się, że ona także nas szukała gdyż nie chciała sama jechać w stronę Boliwii. Ostatecznie wzajemnie się zmotywowaliśmy i postanowiliśmy razem kontynuować podróż do Uyuni. Hector chłopak który nas u siebie gościł okazał się cudownym człowiekiem. Zabrał nas w miejsca gdzie mogliśmy zrobić tanie zakupy przed wyprawą. Musieliśmy się dobrze przygotować, gdyż trasa wiodła przez pustynię, góry, salary a temperatury o tej porze roku nie rozpieszczają (około -10 w nocy). Kupiłam używane spodnie narciarskie, rękawice oraz ciepłe skarpety. Oprócz tego Hector sprezentował nam sprzęt który otrzymał jako wyposażenie do pracy - bardzo ciepłe ochronne spodnie dla Rubena, okulary przeciwsłoneczne z filtrem, a Ada dostała bieliznę termiczną. Oprócz tego Hector obdarował nas pełną siatą małych dżemików, któych nie lubi a dostaje w pracy. Kupiliśmy kilogram owsa, orzechy ziemne, rodzynki, makaron, ryż i tak załadowani ruszyliśmy. Łącznie do przejechania mięliśmy około 460 km z tego połowa w Chile a połowa w Boliwii. Musieliśmy wspiąć się z 2200 m n.p.m. na 4000 m w Chile. Dalej trasa przez Boliwię miała być przeważnie płaska oscylująca na wysokości około 3660 m. Takie mięliśmy dane przed wyjazdem. Ada podróżuje sama i zawsze perfekcyjnie przygotowuje trasę. Dzięki jej GPS byliśmy na prawdę dobrze przygotowani. Ruszyliśmy dość późno gdyż nie mogliśmy się nagadać z Hectorem i pierwszego dnia dojechaliśmy jedynie do Chiu Chiu oddalonego o 35 km. Noc spędziliśmy u sióstr, które udostępniły nam salę i kuchnię. Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Estacion San Pedro gdzie podobno mieszkają zaledwie 3 osoby. Trasa malownicza i asfaltowa, mały ruch na drodze, pomimo że cały czas pod górę jechało się na prawdę dobrze. Powoli pedałując pod górę wymienialiśmy się podróżniczymi historiami i anegdotami. Kolejną noc spędziliśmy wraz z rodzinką, która opiekowała się stacją kolejową. Udało się nam nawet wykąpać w ciepłej wodzie. Świetnie spędziliśmy czas na rozmowach zabawach z dziećmi, przygotowaliśmy sobie nawet prowiant na dzień następny. Na stacji kolejowej nie ma żadnych pasażerów, przejeżdżają jedynie pociągi towarowe z Boliwii, transportujące metale szlachetne. Pociąg wielokrotnie przecinał naszą trasę gdy jechaliśmy przez góry. W ciągu następnego dnia naszej odludnej trasy mięliśmy wspaniałe widoki na góry i wulkany, wjechaliśmy na 4000 m, na tym odcinku skończył się nam też asfalt... Na szczęście droga solna okazała się bardzo dobra. Dojechaliśmy do miejscowości Salar de Ascotan tam udało nam się schronić przez mrozem w domku pracowników Salaru. W nocy było na prawdę zimno i ulżyło nam że mięliśmy do dyspozycji materace. Dostaliśmy też gorącą zupę od kucharki, która gotowała dla pracowników Salaru. Kupiliśmy chleb i jajka. Każda z mijanych miejscowości była odludna i pozbawiona sklepów ale zawsze udało nam się uzupełnić prowiant na kolejny dzień. Czwartego dnia dojechaliśmy do Ollague - miasteczka granicznego. Po rozmowie z pierwszą osobą dostaliśmy zaproszenie na gorącą czekoladę do kościoła. Czekolada była niesamowita po męczącym dniu. W kościele spotkaliśmy pana, który udostępnił nam salę do fitnesu z milionem materacy. Noc była wietrzna i i mroźna nawet w sali mięliśmy problemy z ogrzaniem się.
Rano okazało się, że wiatr nadal wieje. Po przekroczeniu granicy obraliśmy trasę w kierunku miejscowości San Juan. Miało być 45 km okazało się że przejechaliśmy ponad 70. Droga na początku była bardzo dobra, wyjeżdżona przez samochody droga solna, wiatr wiał trochę w plecy trochę w ramię więc ciągnął nas do przodu. Po około 20 km droga zmieniła się w piaszczystą tarkę, wiatr momentami wiał z boku i spychał rower na skraj drogi. Po kolejnych kilometrach okazało się że gps nie rozpoznaje trasy. Zgubiliśmy się - brak jakichkolwiek oznaczeń. Jednak po naszej prawej mięliśmy salar na którego drugim brzegu dostrzegliśmy zabudowania. Okazało się że to baza wojskowa w której koczowało 10 podrostków. Było już dość późno około 2h do zachodu słońca a do San Juan ponad 30 - 40 km i silny boczny wiatr. Pomimo ryzyka jazdy nocą postanowiliśmy dojechać do obranego celu. Ruszyliśmy środkiem salaru który nie był zbyt ubity, po przejechaniu rowerem spod kół odrywały się płaty soli te natomiast  natychmiast porywane były przez wiatr. Ostatecznie udało nam się dotrzeć do San Juan - naszej pierwzej boliwijskiej wioski tuż po zmroku. Jak się okazało w miejscowości był hotel solny - w całości zbudowany z soli. Byliśmy zaskoczeni, że w tak skromnym miejscu jest hotel, ale jak się okazało San Juan leży na trasie w kierunku sławnego Salaru de Uyuni i przez miejscowość przejeżdża masa samochodów terenowych wiozących turystów. Hotel był dla nas mega wybawieniem gdyż byliśmy ogromnie zmęczeni zarówno ostatnim dniem jak i dotychczasową trasą. Zorganizowaliśmy sobie kolację z naszych skromnych już zasobów ale turyści z Francji, którzy byli w wielkim szoku widząc nas na rowerach poczęstowali nas trochę swoją bogatą hotelową kolacją. Przed spaniem przeanalizowaliśmy mapę i postanowiliśmy zmienić trasę. Początkowo chcieliśmy jechać drogą piaszczystą w stronę miasta Uyuni, jednak postanowiliśmy przekroczyć największy na świecie Salar zamiast jedynie go odwiedzić. Rano okazało się, że pogoda jest okropna. Wiał bardzo silny wiatr, który niósł ze sobą masy pyłu i piachu. Na początku było w miarę ok bo wiało z boku lub pchało nas na przód jednak po południu gdy nasza trasa zmieniła orientację otrzymaliśmy sporą dawkę piachu w twarz. Wiatr był tak silny, że spychał nas z trasy. Trzeba było być bardzo skoncentrowanym aby na kamienisto-piaszczystej trasie utrzymać kierownicę prosto. Przy niewielkim skręcie wiatr w mgnieniu oka spychał nas na drugą stronę jezdni. Ostatecznie nie dojechaliśmy do brzegu Salar'u de Uyuni - zabrakło nam 7 km. Musieliśmy się zatrzymać w najbliższej miejscowości gdyż jazda pod wiatr była niemożliwa a piach wdzierał się do oczu. Pchanie roweru stanowiło nie lada wyczyn, nie ze względu na wysiłek tylko na poczucie bezsensowności sytuacji. Męczysz się i zastanawiasz "co ja do cholery robię na tym odludziu pchając rower pod wiatr?! zamiast tego przecież lepiej usiąść gdzieś wygodnie w jakimś przytulnym wnętrzu i się relaksować..." No tak ale gdy się jest na miejscu gdy już można odpocząć zjeść coś ciepłego zapomina się o takich absurdach i jest tylko radość z dotarcia do celu.

O świcie ruszyliśmy w stronę legendarnego Salaru. Niesamowite wrażenie gdy wjedzie się na tak potężną idealnie płaską i nieskazitelnie białą powierzchnię. Naszym celem była położona mw. w połowie trasy wyspa Inca Huasi. Musieliśmy pokonać 40 km salaru. Strasznie się bałam, że będziemy mieć kolejny wietrzny dzień... Trasa okazałaby się istną męczarnią. Na szczęście dzień był o wiele bardziej spokojny i bez problemu dotarliśmy do wyspy. Inca Huasi jest niezwykle osobliwa. Wyobraźcie sobie potężną białą przestrzeń a na jej środku wyspa wulkaniczna pełna potężnych wiekowych kaktusów! Wyspa odwiedzana jest codziennie przez około 80 samochodów terenowych z turystami z całego świata. My mięliśmy to szczęście że mogliśmy na niej nocować. Udostępniono nam małą salę z widokiem na salar za jedyne 20 boliwianów za osobę (około 10 zł). Gdy zbliżał się zachód słońca wszystkie samochody odjechały i mięliśmy wyspę tylko dla siebie. Obserwowaliśmy sobie we trójkę zachód słońca ciesząc się ciszą i spokojem! Po zmroku mogliśmy podziwiać niesamowicie rozgwieżdżone niebo. Najjaśniejszym punktem na niebie po tej stronie globu jest planeta Wenus. Niesamowite, że na tak potężnej płaskiej przestrzeni mogliśmy zaobserwować zachód tej planety praktycznie na poziomie horyzontu.
Rano wstaliśmy wcześnie i mogliśmy także obserwować wschód słońca choć już w towarzystwie grupy turystów. Ruszyliśmy w stronę Colchani pierwszego miasteczka poza granicami pustyni solnej, mając do pokonania 70 km. Trasa okazała się znakomita bezwietrzna choć mroźna pogoda towarzyszyła nam przez cały dzień. Dotarliśmy po południu do Colchani z wielką satysfakcją spełnionego marzenia o przejechaniu rowerem największej pustyni solnej świata. Generalnie nie jest to zbyt trudne. Myślę, że wiele osób by się na to skusiło gdyby można było wynająć rowery na brzegu Salaru. Teraz odpoczywamy w Uyuni i oprócz niezbędnych czynności niewiele robimy.Przygotowujemy się psychicznie do kolejnej trudnej trasy w kierunku Potosi.
W Boliwii jak na razie ludzie są dość toporni. Nie wdają się w zbędne uprzejmości - "Przepraszam czy mogę prosić o gorącą wodę do termosu?" - "Nie!" Koniec dialogu. I tak jest ze wszystkim. Zdarzają się też miłe osoby ale raczej większość jest oschła i nieuprzejma. Kolejny przykład: Kobieta sprzedaje kurczaka z rożna i frytki, jednak ja chciałam kupić tylko frytki i nie mogłam! Pani sprzedaje kurczaka z frytkami i koniec.


Pozdrawiam z mroźnej Boliwii!

1. Pożegnalna fotka z Hectorem.

2. Najstarszy kościół w Chile w Chiu Chiu

3. Przygotowania do pikniku

4. W drodze

5. Kolorowy wulkan

6. 

7. Vicuńas

8. Flamingi

9.

10.

11.

12. Droga solna jeszcze w Chile

13. W Ollague - ostatniej miejscowości w Chile

14. Powitanie z Boliwią

 15. Hotel solny w San Juan. Zamiast dywanu też jest sól

16.Dwa dni później celebrujemy z Adą wizytę na wyspie Inca Huasi na Salarze Uyuni

17. Kaktusy na wyspie Inca Huasi

18. Kaktusy i wulkan w tle

 19. Kaktusy o zachodzie słońca

20. Zamęczę was tymi kaktusami

21. Na wyspie

22. Salar de Uyuni

23.

24. Piknik na Salarze

24.

25. ...

26. Pożegnanie z Salarem. Ukończyliśmy rajd Dakar!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha