7 sie 2015

Z Uyuni do Cochabamba

Wyjechaliśmy z Uyuni we czwórkę gdyż w hostelu gdzie się zatrzymaliśmy poznaliśmy chłopaka z Chile, który przyjechał z rowerem do Boliwii na krótki urlop. W kolejnym etapie naszej podróży czekało nas 200 km drogi do legendarnego miasta Potosi. Trasa przebiegała przez wysokie góry, już pierwszego dnia po 20 przejechanych kilometrach wjechaliśmy na ponad 4000 m n.p.m. Tym razem wiedzieliśmy jednak co nas czeka gdyż sprawdziliśmy profil trasy w internecie... Nie ma co się rozpisywać, trasa była hd*&*Gsf trudna! Drugiego dnia dojechaliśmy do miasta nocą po ponad 10 godzinach drogi. W czasie tego dnia wjeżdżaliśmy (i zjeżdżaliśmy) na ponad 4000m aż 4 razy! Chyba jesteśmy już mocno zaadaptowani gdyż praktycznie nie odczuwamy skutków wysokości. Powietrze już nie wydaje się tak rzadkie, przy większym wysiłku nie czuć zawrotów głowy, a serce nie wali jak opętane... No chyba, że na widok przepięknych pejzaży! W czasie 3 dni drogi do Potosi odwiedziliśmy kilka niewielkich miejscowości gdzie odpoczywaliśmy. Ludzie byli dla nas bardzo przyjaźni co było dla nas dużą ulgą po tak wycieńczających odcinkach. Pedałowanie pod górę, choć mozolne i ciężkie, było z pewnością warte zachodu bowiem tuż po nim następował 15 - 30 kilometrowy zjazd. Spektakularne serpentynowe zakręty, gładki asfalt, znikomy ruch pojazdów - te czynniki powodowały, że czuliśmy się jak dzieciaki na placu zabaw. Zjazdy trwały czasami nawet do 30 minut i choć trzeba było uważać na przechadzające się lamy, rozrzucone po jezdni głazy (blokada - strajk w Potosi) czy silny boczny wiatr pojawiający się znienacka to była to czysta frajda.

Kilka kilometrów przed miastem Potosi blokady okazały się znacznie bardziej hermetyczne - żaden pojazd dwuśladowy nie ma wstępu do miasta. Liczne blokady stanowiły głównie głazy, kamienie i potłuczone szkło, choć przy wjeździe do miasta koczowało także wiele osób kontrolując granice. Potosi - jedno z najwyżej położonych miast świata (3 900m n.p.m.) usytuowane jest tuż u stóp tzw. Cerro Rico czyli Bogatego Wzgórza. Ten swoją nazwę zawdzięcza największym na świecie pokładom srebra a raczej tym co z nich pozostało. Pokłady były eksplorowane już od XVI w. Legenda głosi, że z kruszcu jaki zagrabiła z Potosi korona hiszpańska można by zbudować srebrny most łączący oba kraje. Samo Potosi jest dość dużym miastem będącym na liście światowego dziedzictwa Unesco. Czas, w którym dotarliśmy do miasta, czyli czas strajku generalnego trwającego już prawie miesiąc, ukazał nam miasto z nowej niecodziennej strony. Na ulicach nie było samochodów, a tym samym hałasu klaksonów czy ogólnego zgiełku. Ludzie spacerowali swobodnie całymi rodzinami, cholity ze swoimi wielkimi torbami pełnymi jedzenia sprzedawały swoje specjały, dzieci sprzedawały owoce a mężczyźni zgrupowani koczowali przy namiotach i blokadach. Co jakiś czas przechodziła "grupa kontrolna"... choć do końca nie wiem jak to nazwać - Grupa ludzi w tym młodzi, kobiety nawet starsze z patykami, którzy kontrolowali czy sklepy są zamknięte czy nikt nic nie sprzedaje - solidarność strajku. Gdy widzieli jakiś otwarty lokal uderzali patykami w okna i wykrzykiwali coś o zdradzie. Podobnie działo się gdy pojawił się jakiś samochód. Ludzie podbiegali i nie pozwalali przejechać. Pomimo, że miasto pogrążone w chaosie strajk ma bardzo pokojowy przebieg i jest autoregulowany - w całym mieście brak policji czy kogokolwiek kto nadzoruje spokój i ład. Jednej nocy na wszystkich ulicach zgasło światło a ludzie palili ogniska wykrzykując obelgi skierowane do prezydenta.

Z Potosi ruszyliśmy do Sucre oddalonego o kolejne 160 km. Trasę pokonaliśmy w 2 dni. Aura nam sprzyjała i mogliśmy w końcu spac spokojnie w namiocie. Choć nadal byliśmy na wysokości 2 500 - 3 000 m temperatura pozwalała na jazdę w krótkim rękawie! Namiot w drodze do Sucre rozbiliśmy przy domach pasterzy owiec. Nikt w wioseczce nie mówił po hiszpańsku, jedynie w quechua. Sam dojazd do Sucre okazał się nieziemsko ciężki. Okazało się że po drodze jest masa podjazdów i do tego gorąco. Sucre połozone jest na wzgórzach więc na koniec ciężkiego dnia wspinaliśmy się po stromych ulicach miasta aby dotrzeć do centrum. Sucre okazało się przepiękną miejscowością, z placami budownictwem kolonialnym, katedrami. Na ulicach cholity sprzedawały owoce i wszelkiego rodzaju speciały. Udało nam się znaleźć hostel z dostępem do kuchni. Już od kilku dni mięliśmy problemy żoładkowe i zależało nam na pewnym jedzeniu. Jednego z wieczorów udaliśmy się na festiwal gitarowy Guitarras en la Ciudad Blanca, po za tym spędzaliśmy czas na krążeniu po mieście w celu uzupełnienia zapasów. W końcu wróciły owoce tropikalne! Można kupić papaje, banany wszelkich typów, goiaby, karambole, ananasy, kilka rodzajów awokado czy chociażby świerze truskawki.
Gdy odpoczęliśmy i najedliśmy się porządnie ruszyliśmy dalej w kierunku Cochabamba. Już po pięciu kilometrach drogi pod górę czekał nas niesamowity zjazd serpentyną który podniusł nam poziom adrenaliny tuż przy krawędzi drogi strome zbocze i przepaść. Droga pełna przyjemnych okrągłych zakrętów, nowiutki gładki asfalt i góry! Pierwszej nocy spaliśmy w szkole, w której dzieciaki trenowały defliladę na Dzień Boliwii masakrując instrumenty dęte i perkusyjne. Po przyjemnej trasie dojechaliśmy do kolejnej miejscowości Quiroga gdzie po wjeździe dowiedzieliśmy się że od około tygodnia jest nowy ksiądz ...z Polski! Jarek okazał się niesamowicie gościnnym Ojcem. Tuz po otworzeniu nam drzwi zapytał czy chcemy przenocować i ugościł nas wszystkim czym tylko dysponował. Przy wspólnej kolacji świetnie się bawiliśmy. Jarek ma niesamowite powołanie do tego co robi, już po tygodniu zjednał sobie wszystkie dzieciaki z którymi po mszy siedział w parku gdzie grał na gitarze i uczył je śpiewać. Zrobił na nas bardzo dobre wrażenie i mamy nadzieję pozostać w kontakcie. Rano ruszyliśmy w kierunku Aiquila gdzie po krótkim przystanku i wizycie u kolejnego polskiego misjonarza chcieliśmy ruszyć dalej w kierunku Cochabamba. Pech tak chciał że po drodze poczułam się znów źle tym razem dreszcze i gorączka. Gdy dojechaliśy do Aiquila potrzebowałam odpoczynku. Ostatecznie przygarnął nas ksiądz Tomek, który jest proboszczem w wielkim kościele. Udostępnił nam pokój abym mogła odpocząć. W nocy doszły problemy żoładkowe i razem z Adą nie zmrużyłyśmy oka. Następnego poranka poszliśmy do szpitala ale w sumie nic nam nie powiedzieli konkretnego. Wizyta kosztowała dwa złote. Z wiadomości od innych podróżników słyszeliśy że każdy przechodzi przez to samo. Nie ma jak się przed tym uchronić, sami gotujemy, pijemy jedynie butelkowaną wodę a i tak co kilka dni czujemy się źle. Takie uroki Boliwii. Ostatecznie zostaliśy jeszcze jedną noc u księdza Tomka. Ruben wybrał się z nim i resztą księży nad rzekę na ryby. Następniego dnia ruszyliśy do Cochabamba stopem. Nadal czułam się źle i nie byłabym w stanie przejechać tak trudnego odcinka jaki mięliśmy przed sobą. Po całym dniu czekania złapaliśy stopa na pace pick'upa - jechaliśmy upchani pomiędzy naszymi rowerami. W Europie taki transport byłby absolutnie niemożliwy, hehe.


Do Cochabamba dojechaliśmy późno w nocy i znaleźliśmy nocleg w dość tanim hostalu. Kolejnego dnia pojechaliśy prosto do domu członka WarmShowers. Hachi, nasz host i założyciel nowego Domu Cyklisty ma 75 lat i niedawno zakończył swoją 7 -letnią wyprawę rowerową dookoła świata. Niesamowita osobowość. Umówiliśmy się z nim następnego dnia na lunch wegetariański w parku. Tam poznaliśmy resztę jego znajomych. Edgara starszego pana z Boliwii, który mieszkał w Stanach i który raczył nas niesamowitymi opowieściami. Oprócz naszej trójki do Domu Cyklisty dojechała też kolejna para Niemka i Argentyńczyk z którymi wspólnie spędzamy czas. Dziś całą ekipą łącznie Hachi'm Edgarem byliśmy w domu kolejnej emerytowanej podróżniczki która od dwudziestu lat organizuje piątkowy obiad na który zaprasza wszystkich zainteresowanych. Cochabamba to potężne miasto nad którym góruje pomnik Chrystusa łudząco podobny do tego z Rio. Ponadto Cochabamba słynie z Cancha największego targowiska w Ameryce Południowej. Miasto pełne jest przepięknych placów, zielonych alei i otoczone potężnymi górami. Ulice pełne są sprzedających smakołyki kobiet.  Jak do tej pory boliwijskie miasta są według mnie niesamowite. Zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu niż chociażby argentyńskie. Ulice są pełne życia, zapachów i kolorów. Boliwia to statystycznie najbiedniejszy kraj Ameryki...Co sobie wyobrażałam przed wizytą, piaszczyste drogi, gliniane domy, miasta pełne smrodu starych aut i bezdomnych...żebrzące głodne dzieci. Tymczasem nic z tego nie widać. Miasta są zadbane, dzieci pulchne choć brudne, hehe. Samochody są nowe bodobnie jak drogi. W Boliwii jest inny wymiar biedy. Wiele domostw w górach jest odciętych od świata, nie mają elektryczności wody czy chociażby drogi dojazdowej ale nie widać tu głodu. Osoby bogate w miastach odżywiają się na tym samym poziomie co biedne. Taka jest moja obserwacja. Co jeszcze przykuwa moją uwagę to boliwijskie kobiety. Mam wrazenie że robią absolutnie wszystko. Wychowują dzieci, opiekują się domem, pracują, organizują i zarządzają - przy tym tradycyjnym podziale ról nie wydają się zbyt zdominowane czy uległe. Emanują siłą i godnością. Można zobaczyć cholitę w tradycyjnym stroju i warkoczach zaplatajacą koło rowerowe! Ruszamy dalej w kierunku La Paz - najwyższej położonej stolicy świata.

 1. Uyuni






3. Droga do Potosi

 4.

5.

6. Potosi - cholity w protestują

7. Potosi

8. Potosi

 9.

10. W drodze do Sucre. Wypasiony most w niewielkiej miejscowości

11.

12. Sucre

13. Sucre

14. Sucre

14. Po drodze do Cochabamba w szkole

15. Z Ojcem Jarkiem w Quiroga

16. Ojciec Tomek z kolegą na naszych rowerach

17.

18. Samochody Edgara. Brały udział w wyścigach Czerwony Chevrolet 1936 - potrójny czempion, Żółty Chevrolet 1940 - auta na chodzie w bardzo dobrym stanie.

18. Z Hachim, Edgarem i resztą znajomych w Cochabamba

19. Obiad u Any

20. Jesus de Concordia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha