9 gru 2015

W krainie deszczowców

Kolejne dni, tygodnie, miesiąc. Czas mija jak to ma w zwyczaju gdy jest fajnie. My pedałujemy dalej przed siebie nie oglądając się wstecz - liczy się tylko to co przed nami, Byle dalej, byle naprzód po nowe przygody i doświadczenia. Rower daje możliwość bycia tu i teraz w każdym miejscu, czy to wspaniały widok czy okropna zatłoczona i zadymiona autostrada. Wszędzie jest się na sto procent. Nie jedzie się od punktu do punktu, z Brazylii do Paragwaju, z La Paz do Cusco. Rower daje wszystko co jest pomiędzy - widoki, zapachy, dźwięki, zwierzęta, rozmowy, przypadkowych ludzi a także zmęczenie, gorąco, wiatr, wschody i zachody słońca. Daje wolność i niezależność, która wchodzi w krew. Nigdy nie przepadałam za prędkością gdyż czułam, że umyka mi wiele wokół. Samochodem jeżdżę w porywach 120 km/h. Zawsze miałam wrażenie, że ludzie zamknięci w przytulnych szczelnych kokpitach nie mają prawdziwej świadomości z jaką prędkością się poruszają  Na rowerze (i motorze) to wg mnie zupełnie inna sprawa. Pęd wiatru na twarzy i reszcie ciała daje odczuć prędkość która dostarcza adrenaliny i czystej radości.

Jesteśmy już od ponad miesiąca w Ekwadorze, pokonaliśmy do tej pory ponad 700 km  po mocno pofałdowanym terenie. Z miejscowości Cuenca gdzie spędziliśmy kilka dni ruszyliśmy na wchód w stronę Amazonii. W Cuence jak opisywałam w poprzednim poście spędziliśmy pierwszą noc u Borisa z WarmShowers a kolejne dwie u strażaków. Ostatniego dnia mięliśmy odwiedzić jedynie wskazany nam przez hosta warsztat rowerowy w celu wymiany kilku szprych i ruszać dalej. Jednak przedzierając się przez miasto przypadkowo natrafiliśmy na fabrykę sławnych na całym świecie Panama hats - Kapeluszy Panamskich.

Panama Hats
Nazwa jest myląca gdyż Panama Hats od zawsze produkuje się w Ekwadorze jednak podczas budowy kanału panamskiego wysłano tysiące tych kapeluszy dla robotników. Kapelusz panamski jest niezwykle lekki, przewiewny i doskonale chronił pracowników przed równikowym słońcem. Wzrost popularności kapelusza napędził Theodor Roosevelt który odwiedził budowę kanału i uwiecznił się na jednym ze zdjęć właśnie w tym kapeluszu. Panama stała się strategicznym punktem eksportowym tego produktu i stąd przyjęła się nazwa Panama hat. Kapelusz wytwarzany jest z palmopodobnej rośliny zwanej taquilla, przez rękodzielników. Wytwarzany jest tak samo jak przed wiekami jednak aktualnie nadaje się mu nowoczesny fason. W zależności od grubości włókna źdźbła kapelusz jest bardziej lub mniej czasochłonny. Wyplecenie i dodatkowe zabiegi aby wyprodukować najprostszy kapelusz trwają 3 dni. Ale można też spotkać takie których wyplecenie trwa nawet 8 miesięcy! Koszt kapelusza oscyluje od 30 do 20 000 dolarów!
Kapelusze nadal wyrabiane są w domach a następnie przewożone do fabryki. My odwiedziliśmy fabrykę Homero Ortega. 
Wyjeżdżając z fabryki złapałam kapcia! Przypomnę że w przeciągu całej podróży oboje z Rubenem przebiliśmy oponę zaledwie 4 może 5 razy. Ostatecznie nie mogliśmy pojechać do poleconego nam przez Borisa warsztatu i trafiliśmy do jednego, położonego niedaleko domu hosta. Mogliśmy sami naprawić dętkę ale skoro i tak trzeba było wymienić szprychy pojechaliśmy prosto do warsztatu. Gdy już naprawiliśmy rowery było już po południu. Nie było sensu wyjeżdżać na trasę. Gdy analizowaliśmy możliwe opcje bezpłatnego noclegu u kolejnych strażaków z autobusu tuż przed naszymi nosami wysiadł nasz host i nas do siebie zaprosił! Mięliśmy mega szczęście, on wracał z lotniska a my gdyby nie przebita dętka z pewnością nie wylądowalibyśmy w jego dzielnicy. Kolejne niesamowite zbiegi okoliczności!

Droga Cuenca- Limon która zaprowadziła nas przez góry nie była zbyt ciężka ale owszem niebezpieczna. Dzień przed naszym przybyciem ze skarpy spadła ciężarówka. Kierowca wyskoczył w ostatnim momencie i nic mu się nie stało. Jednak pojazd który stoczył się ze stromej skarpy roztrzaskał się całkowicie. My znów mięliśmy ostrą jazdę w dół tym razem po drodze gruntowej. Można by się od tego uzależnić! Esowata droga prowadziła na w coraz to bardziej zielony krajobraz, pełen przydrożnych wodospadów i kolorowych motyli. Dojechaliśmy do miejscowości Limon gdzie spędziliśmy dwie noce u strażaków. Po Ekwadorze podróżujemy nieco wolniej. Dwa dni w trasie dwie noce odpoczynku. Może to ze względu na zbliżające się Święta może po prostu jesteśmy już trochę zmęczeni i mamy ochotę leniuchować. Pomimo że podróżujemy wolniej przejechaliśmy już większą część kraju. Z Limon ruszyliśmy na północ do Macas. Droga nadal przypominała sinusoidę znaną nam z Brazylii. Kilka kilometrów pod górę kilka kilometrów z górki. Macas położone w prowincji Santiago Morona jest głównym regionem plemienia Shuar (dawniej zwanego Jibara). Aktualnie ludzie z tej narodowości żyją w miasteczkach i wioskach ale można spotkać tzw. Comunidades czyli niewielkie społeczności starające się utrzymać tradycje a żyjące głównie z turystyki. Społeczności te można odwiedzić za niewielką opłatą, można obejrzeć tańce, oryginalne stroje, spróbować potraw itd. Nam nie przypadło to zbytnio do gustu... Chyba mam uczulenie na przebieranki dla turystów nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Z drugiej strony cieszę się że społeczności mogą się w ten sposób utrzymywać bez konieczności pracy na jakiejś plantacji czy w fabryce.
Sama nazwa plemienia Shuar może nie brzmi dla was znajomo jednak z pewnością jest coś co wyróżnia je na tle dziesiątek innych zamieszkujących Amazonię i które z pewnością kojarzycie. Plemię to tworzyło tak zwane tsantsa czyli "zredukowane głowy". Mistyczny proceder jest teraz oczywiście zakazany. Głowę wroga odcinano preparowano i mumifikowano, a następnie noszono jako trofeum wojenne lub/ i talizman. Był to obrzęd religijny, wierzono że zmniejszając głowę wroga wchodzi się w posiadanie jego duszy, i w ten sposób chroni się przed jego zemstą. Tsantsa miała onieśmielać i odstraszać wrogie plemienia i pomagała chronić terytorium wojowniczych Shuar. Podobno Państwowe Muzeum Etnograficzne w Warszawie posiada w swoich zbiorach dwie prawdziwe tsantsa.
Do Macas dojechaliśmy w strugach deszczu. Jak się okazało strażacy mięli wizytę i nie mogli nas przyjąć. Nikt też z CouchSurfingu i WarmShowers nie zaakceptował nas jako gości... Szczerze mówiąc było mi trochę szkoda bo potrzebowałam odmiany po ciągłych wizytach u Straży pożarnej. Nie mięliśmy nic nagranego a lało upiornie. Zostawiliśmy rowery u strażaków i wyruszyliśmy na podbój darmowych noclegów. Gdy weszliśmy na główny plac, Ruben zauważył rowero-podróżnika. Zagadaliśmy do niego. Okazało się że Clemente (Francuz) podróżuje dopiero od dwóch tygodni, po chwili rozmowy zaproponowaliśmy mu spotkanie wieczorem aby przekazać mu informacje o trasie i inne triki jakich nauczyliśmy się podróżując po Ameryce. On czekał właśnie na hostkę z CouchSurfingu i gdy ona się pojawiła zaprosiła nas także do siebie! Zapewniała że ma duży dom i absolutnie wszyscy się pomieścimy. To się nazywa fart. Z Clemente spędziliśmy świetny czas na rozmowach gotowaniu i nicnierobieniu.
Dalej pojechaliśmy na północ do miasteczka Puyo będącego stolicą prowincji Pastaza. W regionie tym rezyduje aż siedem różnych narodowości rdzennych Achuar, Andoa, Shuar, Kichwa, Shiwiar, Waorani, i Zapara. Na wschodzie prowincji tuż przy granicy z Peru znajduje się Park Narodowy Yasuni, będący miejscem o najwyższej różnorodności biologicznej na świecie. Yasuni to także terytorium narodowości Tagaeri i Taromenane (spokrewnionych z Waorani) żyjących w tzw. dobrowolnym odizolowaniu. Na terenie parku wydobywana jest ropa naftowa i od czasu do czasu gdy zostaje naruszone ich terytorium dochodzi do krwawych konfliktów. Żal to przyznać ale nie odwiedzimy parku. Nasza podróż jest zdecydowanie niskobudżetowa a wizyta w tym pasjonującym miejscu wymaga opłacania, transportu, noclegów i przewodnika na kilka dni. W każdym bądź razie rozpoznajemy teren aby na przyszłość wiedzieć po co wracać.
W Puyo zatrzymaliśmy się w nowo powstałym Domu Cyklisty. Bardzo skromny dom ma zaledwie dwa pokoje, w jednym jesteśmy my w drugim małżeństwo z czteroletnią córeczką. Świetnie nam się spędza z nimi czas. No ale jutro ruszamy dalej na północ. Nie chcemy jeszcze się rozstawać z Amazonią i najprawdopodobniej zdecydujemy się na jakiś wolontariat których tu cała masa. Może nauczymy się czegoś więcej o tym regionie lub znajdziemy jakieś tańsze opcje wizyty w dżungli.

1. Cuenca, muzeum przy fabryce Homero Ortega. Kapelusze do teraz wyplatane są w domach.

2. Cenny kapelusz, którego stworzenie trwa kilka miesięcy...

3. Kapelusze zostały wybielone a teraz suszą się.

4. Różnorodne formy

5. Kolejne etap - nadanie formy

6. Efekt końcowy - klasyczny model Panama Hat (niezakupiony niestety, hahaha)

7. Gualaceo miasteczko niedaleko Cuenca

8. Pyszne jedzenie na miejskim targowisku - wersja wegetariańska za jedynie jednego dolara.

9. Wrak ciężarówki.

10. Jazda w kierunku Amazonii. Jestem absolutnie uzależniona od takich zakrętów i widoków.

11. "Nic mi więcej nie potrzeba, oprócz błękitnego nieba"

12.

13. Po drodze cała fura wodospadów.

14. Jedzenie smakuje najlepiej na świeżym powietrzu...i w pięknej scenerii.

15.

16. Dla takich widoków podróżuje się na rowerze

17. Dalej z górki.

18. Tuż po mega ulewie

 19. W drodze do Mendez... Po kolejnej ulewie :)

 20. Sucua, kilkanaście kilometrów od Macas.

21. Widok z domu naszej hostki w Macas - wulkan Sangay

22. W połowie drogi do Puyo

23. W drodze do Puyo, przypadkowy dom.

 24. Widok na Amazonię...

 25. Huśtawka na skarpie <3

26. Z właścicielami nowego Domu Cyklisty w Puyo :) Szliśmy na targowisko i złapała nas ulewa, którą postanowiliśmy przeczekać.

27. Amazoński przysmak na miarę Bear'ego Grylls'a..... larwy je się na żywo...

28. Lub grilowane.

29. Pani straszy robakiem niegrzeczną córeczkę naszych znajomych :D Jej miny nie trzeba tłumaczyć, hahaha

30. Mały wypad w okolice miasta

31. Mali


3 komentarze:

  1. Szkodno, swietny post! Jesli zostaniecie w okolicy przez dlozszy czas (np na wolontariacie lub w jakiejs pracy) to napewno poznacie ludzi i znajdziecie sposob by wjechac do Amazonii. Tak wiec moze naprawde rozwazcie dluzszy postoj. Zastanawialam sie tez ile kilometrow juz ogolnie przejechaliscie. Liczycie? -Aga

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzieki za feedback! Dokładnie na to mam nadzieje na jakiś trekking z noclegiem w dzungli nic wiecej. Zobaczymy czy będziemy mieć szczęście. Kilometry przestaliśmy liczyć po wjeździe do Argentyny (licznik się zepsół). Na tamten czas przejechaliśmy około 6000. Potem jadąc z Adą przejechaliśmy ponad 2000. Myślę że na rowerze prawdopodobnie przejechaliśmy około 12 000 plus Patagonia stopem około 8000.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zjadlas robala? Grillowanego moze i bym sprubowala, ale zywego nigdy w zyciu - Aga

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha