12 maj 2015

Patagonia, Ziemia Ognista i Chile

Poniżej opis naszego miesiąca wakacji od podróżowania. Sporo się działo i opis jest nieco chaotyczny za co z góry przepraszam. Łącznie spędziliśmy w podróży autostopowej półtora miesiąca, przejechaliśmy ponad 8 000 tysięcy kilometrów odwiedzając Patagonię, Ziemię Ognistą oraz południowe Chile. Podróż miała być odpoczynkiem od rowerów, zmianą której zdecydowanie oboje potrzebowaliśmy, okazała się niesamowitą przygodą równie wyczerpującą co niezapomnianą. Pech tak chciał, że zapomnieliśmy ładowarki do aparatu i wszystkie zdjęcia robiliśmy klawiszową Nokią... Z wielką radością i niesamowitą motywacją chcemy znów wsiąść na rowery, których nam momentami bardzo brakowało i kontynuować naszą rowerową przygodę na północ kontynentu.

BUENOS AIRES
Tak jak planowaliśmy zrobiliśmy sobie przerwę od rowerów. Wyruszyliśmy w kierunku Buenos Aires i Patagonii bez konkretnych planów. Z Casildy (gdzie zostawiliśmy rowery) mięliśmy około 300 km do stolicy. Jako że nie mamy ze sobą plecaków zabraliśmy to co mięliśmy tzw. wory transportowe, nieprzemakalne (używa się ich m.in. na wyprawy kajakowe), które okazały się bardzo niewygodne, zwłaszcza że nie byliśmy przyzwyczajeni do chodzenia z ciężarem na ramionach od ponad pół roku. Zabraliśmy ze sobą namiot, śpiwory, garnki, kuchenkę i dosłownie kilka rzeczy na zmianę. Pierwszą noc spędziliśmy w bardzo wygodnym terminalu autobusowym w miejscowości oddalonej o 200 km od Buenos Aires. Rano złapaliśmy stopa bez najmniejszego problemu, a naszym kierowcą okazał się być dyrektor jednej z największych firm w Argentynie, potem dowiedzieliśmy się, że jest dość znany. Dodatkowo w międzyczasie udało się nam skontaktować z hostem z serwisu WarmShowers.com (coś jak CouchSurfing tyle że dla osób podróżujących na rowerach). Nasz kierowca zawiózł nas praktycznie pod same drzwi osoby, która postanowiła nas ugościć. Jeszcze tego samego dnia już bez bagaży ruszyliśmy do centrum, nie zobaczyliśmy zbyt wiele ale zdobyliśmy informacje na następny dzień. Okazało się, że Buenos Aires ma świetny system wynajmu rowerów miejskich. Jedynie za okazaniem paszportu i wypełnieniem broszury można nabyć rower, a ten jest dostępny w wielu punktach na terenie całego miasta, a raczej jego turystycznej części. Jedynym warunkiem wynajmu jest meldowanie się co godzinę w jednym z takich punktów. Dzięki rowerom udało nam się zwiedzić wszystkie ciekawe miejsca i to całkowicie za darmo. Byliśmy też mniej zmęczeni zwiedzając miasto w ten sposób, niż tradycyjnie metrem i autobusami. Centrum stolicy jest na prawdę ładne, pełne zieleni i do złudzenia przypomina Madryt. Wieczory spędziliśmy z naszym hostem, Simonem i jego rodziną, Simon także podróżuje na rowerze, a swoją kolejną wyprawę ma zamiar odbyć w Europie.
W sobotę ruszyliśmy dalej. Jako że Simon mieszka w dzielnicy znacznie oddalonej od drogi wyjazdowej z miasta w kierunku południowym, a złapanie stopa w takiej metropolii jest praktycznie niemożliwe, postanowił opłacić nam autobus do pierwszej małej miejscowości na naszej trasie oddalonej o jakieś 50 km.
Gdy wylądowaliśmy na naszej trasie udało nam się złapać świetnego tira, którym przejechaliśmy prawie 500km, a kierowca zaprosił nas do siebie do domu. Spędziliśmy poranek z nim i jego rodziną a po południu ruszyiśmy w dalszą trasę. Gdy dotarliśmy do Bahia Blanca był już wieczór i musieliśmy rozbić namiot na stacji benzynowej. Miejsce było idealne gdyż okazało się, że wszystkie tiry udające się na południe, jechały właśnie tą trasą. Trasa numer 3 jest główną aortą Patagonii wiodącą do Ushuaia miasta na końcu świata. Nie ma innego transportu w tamtym kierunku. Ushuaia jest najbardziej wysuniętym na południe miastem świata, dalej są jeszcze bodajże 2 osady i Antarktyda :)

PATAGONIA
Na stacji udało nam sie złapać stopa do Puerto Madryn słynnego z niezwykle bujnej fauny. W zależności od pory roku można tu obserwować wieloryba biskajskiego południowego, słonie morskie, lwy morskie, pingwiny i orki. Po uzyskaniu wstępnych informacji byliśmy troszkę zniesmaczeni cenami i odległościami w Parku Narodowym. Ceny znacznie przewyższały te z Buenos Aires. Samo Madryn okazało się przepiękne, bardzo nowoczesne położone nad oceanem z piaszczystą bądź kamienistą plażą. Zastanawiając się co ze sobą zrobić postanowiliśmy udać się pierw do supermarketu aby uzupełnić zapasy. Skończyliśmy zakupy i powoli zwijaliśmy się na poszukiwanie urokliwego miejsca na nasz pierwszy patagoński kemping, gdy podszedł do nas chłopak i zaczął się z nami witać, W pierwszej chwili nie wiedziałam o co chodzi i kto to. Po chwili rozpoznałam kolegę z Uniwersytetu w Cadiz gdzie odbyłam stypendium Erazmus!!! Okazało się, że Jesus i jego dziewczyna (z Argentyny) przyjechali z Buenos Aires na kilka dni aby obserwować orki. Nie mięliśmy kontaktu przez około 5 lat a teraz obydwoje są doktorami nauk o morzu i zaprosili nas na wspólny wypad następnego dnia! Niesamowite spotkanie i rewelacyjna opcja spędzenia czasu w Puerto Madryn. Następnego dnia pojechaliśmy na Przylądek Cabo Nimfas zamykający zatokę Golfo Nuevo, żwirowa droga wiodła przez 60km pustkowi. Gdy dojechaliśmy do celu byliśmy pod ogromnym wrażeniem piękna tutejszego wybrzeża, stromych na 30 m klifów, granatowego morza i kamyczkowej plaży. Zeszliśmy na dół klifem, a idąc wzdłuż plaży spotkaliśmy stado słoni morskich liczące około 20 osobników. Zwierzaki wylegiwały się w słońcu, a młode samce niczym szczeniaki bawiły się w wodzie. Usiedliśmy sobie na brzegu i spędziliśmy dzień na rozmowach i obserwacji zwierząt. Niestety (lub raczej na szczęście) orki nie pojawiły się aby skonsumować słoniowy obiad. Po zmroku wróciliśmy do Madryn i ponownie rozbiliśmy namiot na wietrznej plaży. Następnego dnia znów czatowaliśmy na stacji benzynowej na mitycznej Ruta 3 mając przed sobą jeszcze 2000 km wietrznych pustkowi jakie dzieliły nas od Ushuaia. Gdy czekaliśmy na naszego następnego kierowcę pył niesiony przez porywisty wiatr całkowicie ograniczał widoczność. Pomimo, iż tereny są tak jednorodne Patagonia jest niesamowicie magnetyzująca. Potężne przestrzenie pampy, wielki błękit nieba, wszędobylskie przepiekne guanako i strusiopodobne Nandu. Odległości między miejscowościami to średnio 400 -500 km. Nim dalej na południe tym zimniej, a wiatr silniejszy. Kierowcy opowiadali nam, że w zimie nie mogą zatrzymywać się na trasie gdyż nie raz widzieli jak wiatr przewracał ciężarówkę. 02.04 dojechaliśmy do Rio Gallegos bardzo dużego nowoczesnego miasta, byliśmy bardzo zmęczeni gdyż od kilku nocy spaliśmy źle lub nie spaliśmy w cale. W Rio Gallegos postanowiliśmy, że ostatni odcinek (około 600km) przejedziemy autokarem. Autobus był dość drogi ale okres wielkanocny nie sprzyjał autostopowi, ponadto po drodze były dwa przejścia graniczne pomiędzy Argentyną i Chile oraz Cieśnina Magellana. Autobus jechał prawie 12h, mięliśmy też dodatkowe opóźnienia gdyż jeden z pasażerów potrzebował interwencji lekarza. Przekraczając Cieśninę Magellana znaleźliśmy się na Ziemi Ognistej.

ZIEMIA OGNISTA
Krajobraz nagle się zmienił z pustynnej pampy wjechaliśmy w wysokie góry, pojawiły się też pierwsze drzewa. Do Ushuaia dojechaliśmy w nocy, jadąc 20km/h w śnieżycy ze stromym urwiskiem po prawej. Samo Ushuaia okazało się być miejscem znacznie przyjemniejszym niż ostatnie miejscowości na Patagonii. Słabszy wiatr był chyba najbardziej odczuwalną zmianą. W Ushuaia spędziliśmy 4 dni, pogoda udała się idealnie. Po pierwszej nocy w hostelu w końcu udało nam się odpocząć i porządnie umyć. Udało nam się załatwić transport do Parku Narodowego Ziemi Ognistej, pojechaliśmy tam we czwórkę z Australijczykiem Trevorem (właścicielem auta) i holenderką Lindą, która dopiero co wróciła z podróży rowerowej po Azji. Oprócz nich w hostelu poznaliśmy parę przesympatycznych Polaków z Wrocławia i jeszcze kilka osób z reszty świata. Udało nam się wspólnie odbyć trekking po już mocno ośnieżonych górach co było dodatkową atrakcją do zabaw w śniegu. Noc spędziliśmy w schronisku, którego zdecydowanie nie polecamy (okropny stosunek do gości) a rano znowu we czwórkę ruszyliśmy na dalsze spacery po parku. Łaziliśmy cały dzień w żółwim tempie, rozmawiając i podziwiając przepiękne widoki. Wspaniała pogoda, ośnieżone góry, kolorowe jesienne liście, lustrzane jeziora i zatoki. Niestety ze względu na wygórowane ceny musieliśmy odpuścić sobie wszystkie duże atrakcje typu rejs wokół przylądka Horn, czy wizytę w zatoce pingwinów królewskich - będzie po co wracać :) Podsumowując Ushuaia jest zdecydowanie godne polecenia. Ostatniej nocy zgadaliśmy się z Trevorem, że dorzucimy się do benzyny i zabierzemy razem z nim z powrotem do Rio Gallegos. Po sympatycznej podróży z małym przystankiem w Rio Grande gdzie zaprosiła nas na obiad Nelly - kolumbijka, którą poznaliśmy w autobusie do Ushuaia, ruszyliśmy już naszą trasą.

EL CALAFATE I CHALTEN
W Rio Gallegos złapaliśmy stopa prosto do El Calafate miejscowości, z której można się dostać do Parku Narodowego Los Glaciares i sławnego lodowca Perito Moreno. W Calafate mięliśmy szczęście, gdyż wieczorem szukając miejsca na namiot spotkaliśmy parę autostopowiczów, których minęliśmy gdzieś po drodze. Okazało się, że śpią w schronisku La Cueva za free. La Cueva spłonęło jakieś 2 lata temu, ale nadal funkcjonuje i emanuje świetną atmosferą :) Schronisko było pełne Hiszpanów i Argentyńczyków zatrzymaliśmy się tam 3 noce. Kolejnego dnia próbowaliśmy się dostać do odległego o 80km lodowca, wybraliśmy się dość późno gdyż chcieliśmy wydrukować sfałszowane zaświadczenie, które potwierdzało, że studiujemy w Argentynie. Nie udało nam się dojechać na lodowiec, gdyż autostop słabo działa w tej bogatej części Argentyny. Następnego dnia wybraliśmy się wcześnie rano i po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce. Zaświadczenie zadziałało bez najmniejszych problemów zamiast 215 pesos (cena dla obcokrajowców) zapłaciliśmy 30 pesos. Lodowiec Perito Moreno okazał się cudowny, coś niesamowitego i tak dziwnego że do końca nie da się tego ogarnąć umysłem. Wysokość czoła lodowca w najwyższym punkcie to 70m! Lodowiec można oglądać jedynie ze znacznej odległości i ciężko sobie uzmysłowić jego potęgę. Można też wykupić rejs lub spacer po lodowcu, na którym formują się lodowe błękitne jaskinie i wodospady. Lodowiec jest w nieustannym ruchu, przesuwa się na przód około 2m dziennie co w efekcie pozwala zaobserwować odrywanie się potężnych bloków lodu i potężne trzaski sprasowanego pękającego lodu.
Z El Calafate udało się nam wyjechać po południu, okazało się że na drodze wyjazdowej z miasta koczowała już spora grupa autostopowiczów. Naszym celem było El Chalten, niewielka miejscowość będąca bazą wypadową w góry. Już sama droga okazała się spektakularna, wiodła po potężnej płaszczyźnie a na horyzoncie widniały najpiękniejsze góry jakie kiedykolwiek widziałam. Wydawały się wręcz nierzeczywiste, z przepięknym Cerro Torre i Fitz Roy'em widocznymi jak na dłoni. Miejscowość okazała się niezwykle mała i stworzona jedynie na potrzeby turystyki górskiej. Pełno niewielkich hosteli, biwaków i wypożyczalni sprzętu. Udało nam się znaleźć niesamowicie tani hostel gdzie już na wstępie czuło się świetną luźną atmosferę. Jeszcze tego samego wieczoru imprezowaliśmy w świetnym międzynarodowym klimacie. Byli ludzie z Kolumbii, Meksyku, USA, Francji, Danii i Włoch. Rano, a raczej wczesnym popołudniem zgraliśmy się sporą grupą na wypad w góry do podnóża Fitz Roy'a. Noc spędziliśmy na kempingu w połowie trasy, bawiliśmy się świetnie zwłaszcza że przy tylu wersjach hiszpańskiego dochodziło do wielu zabawnych sytuacji. Noc była wyjątkowo zimna ale jakoś przetrwaliśmy do rana i po ciepłym śniadaniu ruszyliśmy dalej w stronę Fitz Roy'a. Widoki niezapomniane i z pewnością jest to miejsce obowiązkowe do zobaczenia. Pogoda się nieznacznie popsuła ale i tak mięliśmy szczęście, że nie padało. Nie zdecydowaliśmy się na kolejną noc w górach gdyż wszyscy byliśmy przemarznięci i niewyspani. Wieczorem przyrządziliśmy mega kolację dla ponad 15-20 osób, a produkty zdobyliśmy recyklingując warzywa w supermarketach, które ze względu na kończący się sezon turystyczny miały nadmiar psującego się towaru. Dostaliśmy wielki karton marchwi, papryki, bananów, dyni i cebuli. Kolejnego dnia większość osób ruszała w dalszą drogę na północ, w efekcie wszyscy spotkaliśmy się na drodze wyjazdowej z miasteczka prawie w tym samym momencie. Poranek był mroźny a samochodów jak na lekarstwo. Po ponad 5 godzinach czekania Ruben zdobył transport. Podszedł do kierowcy, który kręcił się po okolicy od rana i wyglądał jakby miał problem z autem. Ruben zaproponował mu pomoc oraz dorzutkę do paliwa. W ten sposób złapaliśmy stopa prosto do Coihaique w Chile (800 km na północ) skąd mięliśmy już tylko rzut beretem do Puerto Chacabuco i promu na Wyspę Chiloe, który chcieliśmy złapać. Zabraliśmy ze sobą ostatnią osobę z hostelu, która także czekała na stopa i razem we trójkę rozpoczęliśmy podróż do Chile. Nasz kierowca okazał się bardzo niedoświadczony tak więc ostatecznie Ruben przejechał większość trasy.  Ja czułam się o wiele pewniej, a dla Rubena było to kolejne doświadczenie, zwłaszcza że duża część trasy prowadziła po patagońskich bezdrożach. Zdecydowaliśmy się na prom gdyż alternatywna Ruta 40 w okresie jesienno-zimowym jest całkowicie opustoszała. Jadąc z naszym kierowcą minęliśmy większość znajomych autostopujących na poboczu. Jedni czekali nawet 2-3 dni na trasie zaledwie 200km od El Chalten.

CHILE
Wyspa Chiloe
Dotarliśmy do Puerto Chacabuco we trójkę gdzie spędziliśmy noc w domku udostępnionym nam przez  naszego ostatniego kierowcę. Nadal we trójkę następnego dnia wsiedliśmy na pokład. 
Prom płynął prawie 2 dni z czego 12h spędziliśmy zakotwiczeni w zatoce czekając na poprawę warunków atmosferycznych. na promie spotkaliśmy chłopaka z Czech i tak w wesołej kompanii minął nam 48h rejs. Dopłynęliśmy do miejscowości Quellon na wspomnianej wyspie Chiloe. Miejscowość ta nie jest polecana jako destynacja turystyczna ale nam się na prawdę spodobało. Znaleźliśmy bardzo tani nocleg, a za drugą noc zapłaciliśmy w zamian za pomoc w kuchni i obiad. Odkąd podróżowaliśmy we trójkę mięliśmy luksusowe wegetariańskie posiłki gdyż Jerome oprócz tego że jest kucharzem jest też wege :) Z Quellon ruszyliśmy w kierunku północnej części wyspy. Autostop w Chile idzie o niebo łatwiej niż w Argentynie, a ludzie też wydali się nam bardziej bezproblemowi, sympatyczni i otwarci. Dotarliśmy do Cucao gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy się z wybrzeżem Pacyfiku. Mięliśmy ochotę na kemping z ogniskiem jednak nie było opcji ulokowania się na plaży ze względu na podłoże, wilgotność i wiatr. Po za tym byliśmy na obrzeżach Parku Narodowego gdzie był ostry zakaz rozpalania ognia. Znów mięliśmy szczęście gdyż dostaliśmy do dyspozycji pasterska chatkę z miejscem przygotowanym specjalnie na wielkie ognisko. Kolejnym miastem na naszej trasie było Castro gdzie ponownie spotkaliśmy się z para Hiszpanów Isabel i Manuel'em, których poznaliśmy jeszcze w El Calafate, a których następnie spotkaliśmy w hostelu w El Chalten. Nie zatrzymaliśmy się na noc w Castro lecz ruszyliśmy dalej na północ do Ancud. Niesamowite, że pomimo iż podróżowaliśmy we trójkę autostop nie stanowił najmniejszego problemu. Niesamowita odmiana po doświadczeniach z odwiedzonej przez nas dotychczas części Argentyny. W Ancud znaleźliśmy opuszczony domek gdzie niegdyś mieściła się siedziba Paint Ball'a. Początkowo rozbiliśmy namiot i przygotowaliśmy kolację a dopiero później w ciemnościach znaleźliśmy przytulną chatkę. Domek był opuszczony i zapuszczony ale na tyle nowy, że mogliśmy spędzić tam noc. Znaleźliśmy tam różne skarby, m.in, nowe (okropne) koszulki, strój do Paint Ball'a i kilka innych gadżetów. Tym samym spędziliśmy naszą pierwszą noc w opuszczonym domu. W drodze do Ancud jeszcze przed znalezieniem domku zaobserwowaliśmy dziwne zjawisko, coś jak chmurę w kształcie potężnego grzyba nuklearnego. Jak się okazało chwilę później była to erupcja odległego o 100 km wulkanu Calbuco, podobno największa od 40 lat. Następnego dnia gdy przejeżdżaliśmy niedaleko Calbuco, wulkan nadal dymił i ewakuowano mieszkańców w promieniu około 20km. Po drodze udało się nam złapać stopa na pace ciężarówki gdzie podróżowała już para Chilijczyków. Ciężarówka transportowała wino a kierowca dał nam do zrozumienia, że możemy korzystać z zasobów. Podróż minęła w wesołej atmosferze a gdy wysiedliśmy byliśmy w imprezowych humorach...

Valdivia i Temuco
Do Valdivii dojechaliśmy późno i noc spędziliśmy w pensjonacie. Następnego dnia eksplorowaliśmy miasto i imprezowaliśmy. Wieczorem postanowiliśmy nie płacić za lokum i kolejną noc spędziliśmy w opuszczonym domu a raczej na budowie gdzie znaleźliśmy przytulny kąt. Valdivia bardzo nam się spodobała, i postanowiliśmy zostać jeszcze jeden dzień zwłaszcza że wyhaczyliśmy festiwal kina horroru za niewielką cenę. Załapaliśmy się na ostatni film cyklu i wręczenie nagród w konkursie filmów krótkometrażowych tego samego gatunku. Film 'Babadook' produkcji australijskiej okazał się bardzo dobry choć nie przepadam za kinem tego typu. Sama Valdivia położona jest nad rzeką, nad której brzegami wylegują się uchatki (lwy morskie), jest mnóstwo parków a miasto ma studencką atmosferę. W następnym etapie wylądowaliśmy w Temuco dokąd zabrał nas motorhome. Ruben był bardzo zadowolony gdyż właśnie o takim transporcie marzył. Samo Temuco zaskoczyło nas swoim rozmiarem i cenami, ciężko nam było znaleźć nocleg. Było już bardzo późno i gdy już mięliśmy się poddać na stacji benzynowej zagadaliśmy z kierowcą, który zabrał nas do siedziby Ochotniczej Straży Pożarnej, gdzie uzyskaliśmy schronienie, prysznic i wifi. Następnego dnia po leniwym zwiedzaniu spotkaliśmy się z dziewczyną Jerome'a i ruszyliśmy aby wspólnie zobaczyć wulkan Villarica. Jerome i Gallia podróżują wspólnie od półtora roku ale postanowili zrobić sobie małą przerwę i zwiedzić Chile osobno. Ciekawe kiedy my z Rubenem będziemy potrzebować odpoczynku od siebie ;)
Gdy dojechaliśmy do Villarica okazało się, że najbliżej położony wulkan Pucon też jest aktywny, powietrze w mieście miało wysokie stężenie pyłów a ludzie chodzili w maseczkach. Spędziliśmy wieczór we czwórkę gotując i rozmawiając. Rano pomimo pyłu w powietrzu udało się nam zobaczyć wulkan. Po krótkim spacerze nad jeziorem ruszyliśmy w stronę Santiago de Chile znów we trójkę.

Santiago de Chile i Valparaiso
Uzyskaliśmy schronienie u znajomego Jerome'a Ignacio. My z Rubenem mięliśmy zaproszenie od dziewczyny, którą poznaliśmy jeszcze w Salvadorze, w Brazylii. Byliśmy z nią w permanentnym kontakcie od kilku miesięcy, i wielokrotnie nas do siebie zapraszała jednak w ostatnim momencie zmieniła zdanie. My nie mięliśmy żadnej innej alternatywy więc byliśmy zadowoleni że Ignacio nas do siebie przygarnął. Pomimo, że w Santiago wylądowaliśmy późno w nocy poszliśmy spać dopiero o 6 rano. Mieszkanie Ignacio przetransformowało się w imprezownie z której ciężko się było wydostać, czas mijał dziwnie szybko. W przeciągu najbliższych dni udało się nam zwiedzić Santiago, które także bardzo nam się spodobało. Ponownie spotkaliśmy się z parą Hiszpanów (byliśmy cały czas w kontakcie) i przypadkowo spotkaliśmy też Włocha z którym byliśmy pod Fitz Roy'em . Ponadto byliśmy na koncercie punkowym oraz koncercie a raczej ekstremalnym spektaklu Harsh Noise przygotowanym przez Ignacio. Odwiedziliśmy muzeum sztuki prekolumbijskiej, które zrobiło na mnie niezapomniane wrażenie. Byliśmy też w Palacio de la Moneda gdzie 11 września 1973 roku zabarykadował się Salvador Allende broniąc się do ostatniego momentu przed zamachem stanu. Pałac został zbombardowany przez wojsko chilijskie i całkowicie zniszczony. Teraz nie ma śladu po tamtych wydarzeniach a Pałac jest zrekonstruowany. Stolica chilijska położona jest u podnóża Andów co nadaje jej niesamowitego klimatu.
Z Santiago udaliśmy się nieznacznie na północ pomimo, iż chcieliśmy się dostać ze stolicy z powrotem do Argentyny, aby kontynuować podróż na rowerach. Nie mogliśmy sobie jednak darować wizyty w Valparaiso tak gorąco polecanego nam przez wielu poznanych po drodze ludzi. Valparaiso to dość duże miasto położone nad wybrzeżem Pacyfiku pełne muzyki i  sztuki. Miasto położone jest na stromych wzgórzach, jest pełne kolorowych osadzonych na zboczach domów większości alternatywnie ozdobionych. Znów dostaliśmy azyl u znajomych Jerome'a - muzyków eksperymentalnych. Pierwszy wieczór spędziliśmy na odkrywaniu kontrabasu i jego alternatywnych możliwości. Kolejnego dnia po zwiedzaniu miasta, które w większości polegało na kluczeniu po stromych uliczkach udaliśmy się do klubu filmowego na seans kina meksykańskiego. Film był współtworzony przez znajomego chłopaków u których nocowaliśmy i nagrodzony złotą palmą w Cannes w kategorii reżyseria. Film 'Heli' okazał się bardzo dobry ale momentami zdecydowanie zbyt brutalny... Musiałam wyjść na 30 minut aby się uspokoić i przeczekać niektóre momenty. Po filmie poszliśmy do klubu na koncert muzyki eksperymentalnej, który także okazał się genialny. Po trzech dniach udało się nam wydostać z cudownego domu na wzgórzu. Pożegnaliśmy się z Valparaiso, Chile i z Jerome'm. Znów wjechaliśmy do Argentyny aby rozpocząć kolejny etap podróży w kierunku Boliwii, Peru i Ekwadoru.

1. Dzielnica Boca - Buenos Aires

2. Dzielnica Boca - Rower miejski :)

3. Centrum - Buenos Aires

4. Dzielnica Boca znana z ulicznego tanga - Buenos Aires

5. W drodze na Patagonie

6. Patagonia z okna tira - takie widoki przez 3 dni

7. Cabo Nimfas, Puerto Madryn

8. Cabo Nimfas, Słonie morskie

9. W drodze z Puerto Madryn do Comodoro

10. Ushuaia

11. Ushuaia

12. Park Narodowy Ziemi Ognistej - Ushuaia

13. Park Narodowy Ziemi Ognistej

14. Park Narodowy Ziemi Ognistej - z Trevorem i Lindą

15. Park Narodowy Ziemi Ognistej
 16. W drodze do lodowca Perito Moreno - 40 km od El Calafate

17. Perito Moreno

18. Perito Moreno

19. Perito Moreno

 20. Fitz Roy

21. Pod Fitz Roy'em

22. Pod Fitz Roy'em

23. Widok z miasteczka El Chalten na góry

24. Po drodze do Chile - autostop gdzie Ruben był kierowcą

25. W Quellon już na wyspie Chiloe, pracujemy za nocleg :)

26. Okolice Ancud, na wyspie Chiloe

27. Nocleg w siedzibie Pain Ball'a z Jerome'm

28.  Erupcja wulkanu Colbuco

29. Valdivia
 30. Valdivia

31. Wulkan Pucon - Villarica

32. Santiago de Chile

33. Santiago de Chile
 34. Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej - Santiago de Chile

35. Valparaiso

36. Valparaiso

37. Valparaiso

38. Valparaiso

39. Valparaiso

3 komentarze:

  1. Kasiu, super się czyta Wasze przygody i miło Was znów zobaczyć!!! Ale się opaliłaś!!! :) 3majcie się i szerokiej drogi!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasiu fajnie znów czytać o Waszych przygodach. Brakowało mi wiadomości od Was. Życzliwości ludzkiej i szerokiej drogi :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki Kochane moje :) Cudownie jest wiedzieć, że śledzicie naszą podróż! Ściskam

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha