6 paź 2015

Góry, Amazonia i Machu Picchu

Odkąd wjechaliśmy do Peru nasze życie znacznie się uprościło. Ludzie są życzliwi, dzieci pozdrawiają nas spontanicznie gdy przejeżdżamy przez wioski, dorośli odpowiadają serdecznym uśmiechem na nasze "Buenos Dias". Owszem czasami zdarza się że na nasz widok z daleka krzyczą Gringos!!! Ale bynajmniej nam to nie przeszkadza i odpowiadamy chóralnie "Hola gringo!". Sympatia Peruwiańczyków idzie w parze z gościnnością. Udaje nam się bez trudu znaleźć bezpłatny nocleg a przecież podróżujemy teraz w sporej gromadzie. Spaliśmy w kościołach, szkołach, domu cyklisty, domach dla pielgrzymów, nieukończonych restauracjach itd. W miejscowości Pukara załapaliśmy się na wesele. Na głównym placu miasteczka rozstawiono namiot oraz scenę, a na wejściu można było kupić prezenty dla nowożeńców. Wewnątrz namiotu kilka plastikowych krzeseł, i niesamowita ilość skrzynek z piwem. Gdy tylko weszliśmy do środka ludzie ciepło nas powitali i zapraszali do uczestnictwa. Oprócz rodziny była spora grupa przypadkowych ludzi którzy podobnie jak my przyszła się rozerwać. Złożyliśmy życzenia młodej parze a członkowie rodziny obdarowali nas piwem. Byli na tyle hojni że w pewnym momencie każdy z nas miał butelkę w każdej z dłoni i dodatkowo skrzynkę czekającą w kolejce. Bawiliśmy się świetnie tańczyliśmy z cholitami, które to upatrzyły sobie mnie jako główną kompankę do tańców i szklanki. Jedna Pani podarowała mi swój szal i musiałam mocno włączyć asertywność aby nie przyjąć biżuterii i innych gadżetów tradycyjnego stroju. Było śmiesznie. Dwa dni później odwiedziliśmy termy w La Raya położone tuż przy naszej trasie, w samym sercu doliny na wysokości 4000m, w których relaksowaliśmy się prawie przez cały dzień (koszt zaledwie 3 sole!).

Za namową spotkanego po drodze podróżnika zdecydowaliśmy aby odbić z trasy i zjechać w stronę Amazonii do miejscowości Puerto Maldonado. Byliśmy trochę zmęczeni zimnem i górami które choć piękne od jakiegoś czasu nie sprawiają nam już takiej przyjemności no i wiadomo są dość trudne do podróżowania. Tak więc nakręciliśmy się na pomysł szybkiego wypadu w tropiki, zwłaszcza że napotkany kolega ochoczo nas zachęcał. Dopiero kilka dni przed podjęciem trasy doczytaliśmy, że droga do tego miasta to ponad 400 km a w pierwszym etapie mięliśmy pokonać dwa wysoko położone przesmyki. Nie zniechęciło nas to jednak. Już pierwszego dnia wspięliśmy się z 3300 na 4200m w ciągu zaledwie 15 km. Może wysokość nie była imponująca ale droga na całym odcinku była dość stroma a przez ostatnie 8 km zaczął dokuczać nam silny wiatr. Było ciężko ale na przestrzeni tej trasy mięliśmy wspaniałe widoki na dolinę i otaczające ją góry. Jeszcze tego samego popołudnia zjechaliśmy z powrotem na 3800 m do miejscowości Ccatcca. Na miejscu znaleźliśmy bardzo tanie lokum za jedyne 5 soli za noc (1 sol to w przybliżeniu 1 zł). Miejsce okazało się na tyle wygodne, że postanowiliśmy odpocząć tam kolejną noc zwłaszcza że podjazd z dnia poprzedniego wyczerpał nasze zasoby sił. Gdy już podładowaliśmy baterie ruszyliśmy w kierunku kolejnego wyzwania - przesmyku Abra Piruhayani położonego na 4725m! Gdy pedałowaliśmy w kierunku Ocongate, kolejnej miejscowości na trasie, na horyzoncie ukazały się nam ośnieżone 6-tysięczniki z najwyższym szczytem Ausangate 6372 m. Po pokonaniu zaledwie 35 km z czego prawie połowa z górki, szczyty nie wiedzieć kiedy spowiły się w burzowych chmurach, by w pewnym momencie całkowicie zniknąć. Decyzja była oczywista - nie jedziemy dalej. Po kilku godzinach odpoczynku gdy szykowaliśmy się do organizowania noclegu, przejaśniło się jednak i zdecydowaliśmy z Rubenem, że chcemy kontynuować by dotrzeć jak najdalej jeszcze tego dnia, by w dniu podjazdu mieć krótszy dystans do pokonania. Pożegnaliśmy się z resztą ekipy i przed zmierzchem przejechaliśmy jeszcze 15 km. Noc zapadła w momencie gdy przy naszej trasie były jedynie pojedyncze domostwa - żadnej szkoły i innych typowanych przez nas zazwyczaj potencjalnych noclegowni. Naszą uwagę przykuł jeden z domów na którego ścianach widniały malunki. Postanowiliśmy zapytać gospodarzy o możliwość rozbicia namiotu na ich podwórzu. Niby mogliśmy rozbić się na dziko ale droga wiodła przez dość wąską i wietrzną dolinę co oznaczało by brak osłony, łatwą widoczność namiotu i co najgorsze obawę o kradzież rowerów. Rodzina ciepło nas przyjęła. Rozbiliśmy namiot i rozpoczęliśmy rozmowy, mamita zaprosiła nas na kolację, natomiast ja uczyłam córki (8!) robić bransoletki. Każdej z nich podarowałam jedną. Okazało się że rodzina trudni się tradycyjnym tkactwem. Dziewczyny produkują obrusy, bieżniki, kilimy, czapki, skarpetki i inne cuda. Wełnę z alpaki własnoręcznie barwią naturalnymi ekstraktami z andyjskich roślin. Produkcja niewielkiego obrusu trwa od kilku do kilkunasty dni, a praca jest skomplikowana i wymaga umiejętności i precyzji. O poranku okazało się, że nasz namiot jest całkowicie pokryty szronem - pomimo mrozu spaliśmy spokojnie gdyż gospodyni podarowała nam ciepłe wełniane koce. Pomimo iż wstaliśmy skoro świt, byliśmy zmuszeni odczekać aż namiot się odmrozi i wyschnie. Domownicy znów wsparli nas ciepłym śniadaniem - ryż z gulaszem (tak w ostrym klimacie jada się konkretne posiłki). W międzyczasie dziewczyny przyodziały tradycyjne stroje i mnie również zaproponowały przebranie. Spędziliśmy na prawdę wyjątkowy czas z domownikami, wymieniliśmy się opowieściami, żartami a następnie ruszyliśmy w stronę Abry. Reszta naszej rowerowej ferajny pojechała przed nami. Droga pod górę okazała się porównywalnie lżejsza od dotychczas przez nas pokonanych. Jednak po przekroczeniu 4500m n.p.m. wysiłek stał się bardziej uciążliwy brakowało nam energii i ciężko się było poruszać.  Na szczyt wdrapaliśmy się w okolicach godziny 14:00, pogoda się trochę załamała i zaczęło kropić a następnie spadł delikatny śnieg. Po krótkim postoju ruszyliśmy w dól. Co to była za jazda! Ostre zakręty, mroźne powietrze i oszałamiająca prędkość. Gdy zjeżdżaliśmy w dół krajobraz stopniowo łagodniał. Ostre, skaliste szczyty zastąpiły zielone strzeliste wzgórza, powietrze złagodniało. Zarówno przepiękne krajobrazy jak i pęd wcisnęły nam na twarze szerokie uśmiechy. Około godziny 16:00 dojechaliśmy do miejscowości Marcapata gdzie już odpoczywała reszta ekipy. Jako, że byliśmy głodni i zmęczeni postanowiliśmy, że nie jedziemy dalej. Reszta natomiast zdążyła już odpocząć i zdecydowała kontynuować.

Marcapata nas urzekła - otwarci ludzie, niesamowite krajobrazy i darmowy wygodny  nocleg w przepięknej scenerii. O poranku  i po krótkim spacerze poczuliśmy się na tyle słabo, że potrzebowaliśmy kolejnej drzemki. Z Marcapaty wyruszyliśmy dopiero w południe. Dzień zapowiadał się wspaniale, 60 km zjazdu ;) Znów wysiłek włożony w podjazd zaowocował czysta przyjemnością jazdy bez konieczności pedałowania. Trasa rodem z Parku Jurajskiego zapierała dech w piersi - przepiękna kręta dolina ograniczona stromymi zielonymi zboczami. Już w połowie drogi jaką przewidzieliśmy tamtego dnia, gorąc był mocno odczuwalny i wręcz niewiarygodny. Choć kolejne dni pokazały, że może być jeszcze cieplej, momentami było nie do zniesienia gdyż temperatura sięgała blisko 40 stopni. Trudno to sobie wyobrazić ale nawet cień nie dawał ukojenia. Jaka była nasza radość gdy tuz przy trasie napotkaliśmy przepiękny wodospad z wygodnym dostępem! Sama trasa okazała się zaskakująco dobra - nowy asfalt i szerokie pobocze.

Drogę tą tzw Interoceanica ukończono zaledwie 3 lata temu - łączy ona Atlantyk (przez Sao Paulo, Brazylia) i Pacyfik (przez Limę, Peru). Dla regionu trasa przyniosła tyle dobrego co złego. Wiadomo, że przyległe miejscowości mają teraz szansę rozwoju, pojawiły się nowe możliwości handlu, a do Puerto Maldonado przyjeżdża teraz więcej turystów itd. Niestety nielegalna i bardzo szkodliwa eksploracja biegnącej  równolegle do trasy rzeki w celu pozyskania złota nabrała tempa. Poszukiwacze przetrzepują koryto i brzegi pozostawiając prawdziwe pobojowisko, do tego zanieczyszczając rzekę rtęcią, dzięki której możliwe jest uzyskanie cennego proszku. Wydobywanie jest nielegalne i przyciąga przestępczość. Sami pracownicy w wolnym czasie się nudzą więc aby czymś ich zająć powstała masa domów publicznych. Kobiety są sprowadzane z najbiedniejszych górskich regionów Peru, obiecuje się im dobrą pracę w restauracjach i hotelach. Dziewczyny nie mają pieniędzy aby wrócić do swoich domów gdy już są na miejscu. Zazwyczaj są niewykształcone i pochodzące z bardzo biednych rodzin. W samej prowincji Madre de Dios jest wiele przypadków porwań dziewczynek i wykorzystywania ich do ciężkiej pracy różnego typu. Będąc tuż przy granicy z Boliwią gdy spaliśmy u sióstr spotkaliśmy dzieci z właśnie takich przypadków. Tego wszystkiego dowiedzieliśmy się od napotkanych ludzi oraz mogliśmy też sami zaobserwować. Prowincja Madre de Dios to praktycznie sama selwa, a trasa którą jechaliśmy jest jedyną, nie licząc drugorzędnych piaszczystych dróg przez puszczę. Prowincja graniczy z Brazylią. Samo Puerto Maldonado leży tuż przy rezerwacie Tombopata charakteryzującym się najwyższą w Peru różnorodnością biologiczną. Jadąc mogliśmy podziwiać niesamowite gigantyczne motyle, ptactwo a nawet małpy. Fascynuje mnie Amazonia i mam nadzieję, że w kolejnych etapach naszej wyprawy odwiedzimy ją niejednokrotnie.

Około 80 km przed dojechaniem do celu rower Rubena zaczął szwankować - w tylnym kole zaczęły pękać szprychy. Byliśmy akurat w maleńkiej wiosce bez możliwości odkręcenia kasety. Postanowiliśmy złapać stopa. Dzień już się kończył ale nadal ruch w kierunku Puerto był dość intensywny. Udało nam się zatrzymać Pick up'a. Kierowca zawiózł nas prosto do warsztatu rowerowego. Podczas centrowania koła pękła większość szprych tak więc zdecydowanie podjęliśmy słuszną decyzję nie kontynuując ostatniego etapu na rowerze. Właściciel warsztatu - Moises i jego znajomi okazali się wyjątkowo przyjaźni, więc zamiast zawinąć się po ukończeniu naprawy siedzieliśmy do nocy przed warsztatem rozmawiając. Jeden z chłopaków zaprowadził nas do bardzo taniego hostelu. Była to cenna pomoc gdyż ceny noclegów w mieście okazały się dość wygórowane. Ten sam kolega zabrał nas później do swojej ulubionej restauracji gdzie za niewielką cenę zjedliśmy typowe dla regionu potrawy (m. in. tacacho).

Jedzenie w Peru jest zdecydowanie tanie. Za obiad złożony z dwóch dań plus kompot, herbata lub mały deser trzeba zapłacić w granicach 3-6 soli (3 - 6zł!), choć już za 1 sol można dostać niewielką porcję ryżu Chaufa lub makaronu. Kuchnia peruwiańska jest też najlepsza spośród odwiedzonych przez nas do tej pory krajów. W Puerto Maldonado znaleźlismy niezwykle dużo sokarni serwujących napoje już od 1 sola. To jest coś za czym zdecydowanie będę tęsknić po powrocie do kraju.

Po nocy spędzonej w hostelu postanowiliśmy szukać szczęścia i znaleźć bezpłatny nocleg. Ostatecznie księża udostępnili nam salę gdzie mogliśmy rozbić moskitierę.
Puerto Maldonado mnie urzekło. Miasto nie jest zbyt duże, jest spokojne i otoczone amazońską dżunglą do tego jest bardzo wygodne do poruszania się na rowerze. 90% pojazdów to motory i motoriksze. Samochodów jest niewiele przez co ruch uliczny jest spokojniejszy i bezpieczniejszy.
Spędzaliśmy czas leniwie i często odwiedzaliśmy Moisesa w warsztacie. Jeden z jego znajomych zaproponował nam popołudniowy wypad za  miasto. Pojechaliśmy nad jezioro będące miejscem lęgowym wszelkiego rodzaju papug.. Jako że był przewodnikiem po dżungli miał niesamowitą wiedzę o przyrodzie. Wyjaśnił nam, że ary dzień spędzają na poszukiwaniu pożywienia w lesie a wieczorem wracają nad jezioro do gaju palmowego na spoczynek (jest to preferowana przez nie nisza) Gdy ptaki zlatują z różnych zakątków selwy to świetny moment do ich obserwacji. Oprócz wypatrywania ptaków wsiedliśmy na dziurawą pirogę aby następnie wypłynąć na środek jeziora i łowić piranie... W sumie nie jest to zbyt skomplikowane, nie potrzeba nawet wędki. Linka, haczyk i kawałek mięsa wystarczą. Ostatecznie zamiast łowić piranie tak naprawdę nakarmiliśmy je ;) Młode maleńkie piranie wyszarpywały kawałki mięsa w takim tempie, że nie mięliśmy zaszczytu doczekać grubej ryby. Z jeziora wydostaliśmy się już po zmroku. Kolega tak ucieszył się ze zrobionych przez nas zdjęć, że postanowił zaprosić nas do siebie do domu na kolację.

W sobotę wzięliśmy udział w bicicletadzie czyli nocnym przejeździe rowerowym, a o poranku dnia następnego postanowiliśmy towarzyszyć Moisesowi i reszcie nowych znajomych w I Wyścigach Rowerowych. Na miejscu poznaliśmy organizatora, który tak zachwycił się ideą Domów Cyklisty, że postanowił założyć taki w Puerto Maldonado! Na stadionie jest ośrodek sportowy, w którym może nie ma luksusów ale jest mnóstwo materacy, prysznice, a nawet internet. W taki też sposób nasza wizyta zaowocowała utworzeniem kolejnego Casa de Ciclista. Oby plan doczekał się realizacji!

Tego samego dnia, wieczorem złapaliśmy autobus do Cusco, gdyż musielibyśmy wracać tą samą trasą. Tuż przed odjazdem na terminalu pojawili się Moises z resztą znajomych aby nas pożegnać :)

W Cusco wylądowaliśmy o poranku, niestety z bólem brzucha który towarzyszył mi przez kolejne 2 dni. Do tego ból gardła. No ale nic zwiedziliśmy trochę mityczne miasto, a resztę czasu spędziliśmy w hostelu gdzie znaleźliśmy towarzystwo na wyprawę na Machu Picchu.

Sama organizacja wizyty na Machu Picchu to nie łatwa sprawa, jeśli nie posiada się grubego portfela. Do Machu Picchu można się dostać jedynie pociągiem, który jest zbyt luksusowy lub na piechotę. My wybraliśmy dłuższą trasę. Mianowicie z Cusco złapaliśmy transport do Oyantaytambo a jako że było nas aż 6 mogliśmy mocno negocjować ceny. Kierowcy prawie się o nas bili! W Oyantaytambo odwiedziliśmy pierwsze ruiny. Oprócz Machu jest masa innych bardzo ciekawych miejsc do odwiedzenia rozłożonych na przestrzeni około 50 km. Problem polega na tym że nie można zwyczajnie kupić wejściówki do jednej z nich lecz kupuje się karnet (drogi) aby odwiedzić kilka. My nie bardzo chcieliśmy płacić za karnet nie wiedząc czy go wykorzystamy i na ruiny w Oyantaytambo weszliśmy tylnym wejściem... Kolejnego dnia złapaliśmy bus który przewiózł nas kolejne 15 km skąd ruszyliśmy już na piechotę wzdłuż torów kolejowych. Ostatecznie szliśmy w 11 osób. Trasa miała ponad 30 km ale okazała się ciekawa i malownicza. Mijaliśmy niewielkie wioseczki do których nie prowadziła żadna inna droga nie licząc wąskiej ścieżki którą my podążaliśmy. Po drodze zmienił się klimat i krajobraz a ludzie z przejeżdżających pociągów robili nam zdjęcia i kiwali głowami z uznaniem ;P Do miasteczka Aguas Calientes będącego punktem wypadowym na Machu Picchu dotarliśmy nocą. Baaardzo zmęczeni ale szczęśliwi znaleźliśmy tani i wygodny nocleg. Całe szczęście, że znaleźliśmy towarzystwo i mogliśmy negocjować jako grupa ceny bo Aguas Calientes jest przesadnie drogie. Kolejnego dnia odpoczywaliśmy spędzając czas w miłym towarzystwie. Trzeciego dnia zerwaliśmy się nad ranem aby móc podziwiać Machu Picchu o wschodzie słońca. Znów musieliśmy oszczędzić na autobusie i wdrapaliśmy się pod ruiny na piechotę. Trzeba przyznać, że sanktuarium położone jest w bajkowym krajobrazie typu "za siedmioma górami za siedmioma lasami" co jest chyba najbardziej fascynujące. Same ruiny owszem przepiękne, ciekawe, choć wiedząc co zobaczysz i czego się możesz spodziewać odbiera trochę emocji. Do tego masa ludzi. W drodze powrotnej podjęliśmy krótszą drogę dawną linią kolejową tzw "drogę przez hidroelectricę". Tym razem szliśmy 3 godziny również wzdłuż torów (ale nie używanych) a następnie złapaliśmy transport do Cusco o wiele dłuższą trasą przez góry. Podróż powrotna trwała ponad 5 godzin a bus wspiął się na 4600 m (Abra de Malaga).

Jak do tej pory nie mięliśmy prawie wątpliwości jaką trasę obrać. Wiedzieliśmy że jedziemy do Cusco. Z Cusco nie było już nam tak łatwo zdecydować którędy jechać. Peru podzielone jest jakby na 3 strefy wertykalne. Pas wybrzeża o klimacie pustynnym, pas centralny czyli Andy i pas wschodni czyli Amazonia. Żadna z tras nie jest łatwa ani oczywista. Ostatecznie zdecydowaliśmy jechać do Limy na wybrzeże i kontynuować trasę na północ sławetną Panamericaną. Do Limy pojechaliśmy autobusem (24h!).


 1. Pukara. Byk szczęścia

2. Termy La Raya

3. Gdzieś po drodze Ruben sprzedaje nasze zdjęcia :)

4. Pierwszy etap trasy do Puerto Maldonado. (Na rowerze ja)

5. Ocongate

6. Czarna kukurydza. Sporządza się z niej Chichę - kompot.

7. Mamita pozuje do zdjęcia przed swoim domem ;)

8. Z córkami

9. Owoc żmudnej pracy.

10. W drodze na Abrę Piruhyayani

11. Dalszy ciąg drogi na Abrę

12.  Prawie na szczycie.

13. Juuupi!

14. Abra

15. Zjeżdżam!

16. Nasz nocleg w Marcapata.

17. W miejscu noclegu.

18. Marcapata - kościół. Jakieś 30km od Abry.

19. Marcapata.

20. Dalej w dół.

21. 

22. To się nazywa dobra perspektywa.

 23. Cudowne ukojenie.

24. Puente Inamburi

25. Jeden z najładniejszych okazów.

26.  "Policja wita w Puerto Maldonado" - zachęcające powitanie

27. Puerto Maldonado

28. Wypad nad jezioro

29. Łowimy piranie

30. 

31. Typowe dla Amazonii jezioro utworzone z meandrów rzeki a następnie zarastające gajem palmowym.

32. Maldonado

33. Maldonado
 34.

35.

36. Bicicletada

 37. Tuż przed wyścigiem

38. KZM - klub Mosiesa (po prawej z córeczką)

39. Cusco

40.

41. Cusco

42. Najbardziej zdumiewający kamień w Cusco - 12 kątów

43. Plaza de Armas.

44.

45. Polski akcent w Dawnej Świątyni Słońca (Templo del Sol) najważniejszym miejscu w Świecie Andyjskim.

46. ...z której pozostało zaledwie kilka ścian.

47. Mercado. Targowisko na którym można naprawdę tanio i dobrze zjeść.

48. Oyantaytambo.

49. Widok na ruiny i miasteczko.

50. Imponująca świątynia Inków.

51. Wkradamy się. Świetna ekipa z Argentyny.

52.  Udało się!

 53. Widok z ruin na Oyantaytambo.

55. W drodze do Aguas Calientes.

56. Z przeszkodami.

57.

58. Tunel z 1928

59. Poranek na Machu Picchu!

60. Na szczycie pod którym leży Machu Picchu też są ruiny tzw Wahyna Picchu.

61. Słońce wschodzi.

62.

63. Wspinamy się na szczyt.

64.

65.

66.

67.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Twój komentarz ma znaczenie...hahaha